WywiadyBędziemy robić wielkie rzeczy. Gotowi?

Będziemy robić wielkie rzeczy. Gotowi?

„Nie zmieniłabym tej drogi na żadną inną” – mówi Miłka Raulin, najmłodsza Polka zdobywczyni Korony Ziemi (2018). Twierdzi, że wystarczy upór, plan i jego pełna wiary realizacja, by zamieniać marzenia w rzeczywistość. Grzegorzowi Kapli opowiedziała o tym, jak przetrawersowała Grenlandię, ciągnąc sanie ważące dwa razy więcej niż ona sama, jakie niebezpieczeństwa i trudności musiała wówczas pokonać oraz zdradziła metodę, jak się umyć w kubku wody.

Miliony kobiet pracują, robią karierę, ale nie przychodzi im do głowy, żeby wspiąć się na Mount Everest, przejść 600 kilometrów grenlandzkim lądolodem i robić o tym film. Tobie mało i od kilku lat co roku w listopadzie przejeżdżasz całą Polskę na rowerze albo uczysz się produkcji kontentów telewizyjnych, za co zgarniasz nominację do Telekamer w kategorii produkcja roku. Jak to możliwe? Nie wygrałaś na loterii, nie dostałaś spadku, a na wszystko sama musisz zdobyć finansowanie.

Potrafię być naprawdę uparta, a to jest pewnego rodzaju wygrana na loterii. Poza uporem, układam plan działania, a pomysły zamykam w określonych ramach czasowych. Z wykształcenia i zawodu jestem inżynierem trakcji elektrycznej, mam umysł analityczny, co bardzo pomaga mi w trakcie ekspedycji i realizacji nawet najbardziej szalonych pomysłów. Twardą szkołę dostałam w Technikum Budowy Okrętów, gdzie byłam jedyną dziewczyną w klasie, ale wprawę łapałam już na podwórku, bijąc się z chłopakami. Wtedy jeszcze nikt nie mówił: „nie wypada ci tego robić”. Jeśli chodzi o finansowanie takich projektów jak moje, nie realizuje się ich bez wsparcia dużych firm. Tylko do pewnego momentu można wszystko finansować z własnej kieszeni, potem wsparcie sponsorów jest niezbędne.

Odległe wyprawy są szalenie kosztowne. Domyślam się, że wspinaczka na Everest do nich należy.

W 2018 roku koszty agencji wahały się od 35 tys. nawet do 100 tys. dolarów. To mnóstwo pieniędzy, których w kieszeni nie posiadałam. Do dyspozycji miałam za to swój czas, umiejętności oraz głęboką chęć uczenia się. Szukanie środków na wysokobudżetowe wyprawy było jak przyspieszony kurs budowania strategii, dobrej prezencji i sztuki negocjacji. Uczyłam się na własnych błędach, ale skutecznie. Zadanie było proste, przekonać nieprzekonanych, żeby zainwestowali w mój projekt. W perspektywie czasu sportowe czy podróżnicze wyzwania to inwestycja, o czym mówią wyniki wartości ekspozycji promowanych przeze mnie marek. Na przykładzie ostatniej wyprawy, czyli trawersu Grenlandii, łączna wartość mediowa czterech sponsorów wyniosła 1,4 mln zł, a w przypadku Everestu było to 1,7 mln. Do tego dochodzi jeszcze szereg innych działań, które w ramach współpracy sponsorskiej dostarczam. Lubię mówić o takich konkretach i wiem, że dowożę to, czego oczekują ode mnie firmy, z którymi współpracuję.

Na szczycie Everstu, fot. Archiwum prywatne


Czy pierwsze, co mówiłaś, na spotkaniu z potencjalnym sponsorem to, że na przerwach biłaś się z chłopakami i uczyłaś się w Technikum Budowy Okrętów? Albo że potrafisz policzyć ilość energii potrzebną do tego, by pociąg przejechał ze stacji A do stacji B w godzinę?

Jak trzeba było legitymować się inżynierskimi osiągnięciami, bo dla mojego rozmówcy było to istotne, to się legitymowałam. Ale mówiłam o tym, co za mną stało, bo na koncie miałam już górskie dokonania. O środki finansowe z zewnątrz zaczęłam ubiegać się nie na początku mojej drogi, a dopiero gdy okazało się to konieczne, żeby zaplanowany projekt skończyć. Znaczną część górskich wypraw realizowałam z własnych oszczędności i pożyczek. Żeby zrealizować marzenia, żyłam skromnie. Szału nie było, ale nie zamieniłabym tej drogi na żadną inną.

Kiedy pomyślałaś po raz pierwszy o tym, że zdobędziesz Everest?

Myślałam o tym przez siedem lat realizacji projektu. Wiedziałam, że przyjdzie taki moment, że z górą gór będę musiała się zmierzyć. Taki był cel. Zdobyć najwyższe wierzchołki na każdym kontynencie. O to chodzi w Koronie Ziemi.

Kiedy zdecydowałaś się na zdobycie Korony Ziemi?

Każdy z nas ma swoją przestrzeń do ładowania życiowych baterii. Góry to absolutnie moje miejsce na ziemi i kiedy tylko mogłam, starałam się w nich bywać. Nie było to proste, bo pracowałam na pełnym inżynierskim etacie i sama wychowywałam syna. Mając 26 dni urlopu, nie mogłam związać się z górami na stałe, ale mogłam z nimi romansować. Żeby nie mieć efektu poniedziałków, czyli bezlitośnie upływającego czasu, warto mieć marzenia, pasję. Pomysł zdobycia Korony Ziemi przyszedł do mnie, gdy po zdobyciu Kilimandżaro wracałam z Czarnego Lądu. Choć nie jestem góralką, tylko Kaszubką, zawodowo nie zajmuję się wspinaczką wysokogórską, a kolejnictwem, a do tego jestem córką muzyków, wiedziałam, że wszystko jest kwestią dobrego planu i organizacji. Cieszę się, że wtedy nie miałam świadomości, z jakimi trudnościami przyjdzie mi się mierzyć. Nie tylko tymi logistyczno-sprzętowo-kondycyjnymi, ale przede wszystkim z trudnościami finansowymi. Dzięki temu projektowi w ciągu kilku lat skończyłam studia z zarządzania i sprzedaży. Praktyka to najlepsza nauczycielka.

To talent.

To nie jest talent, to jest proces edukacji, który przechodziłam za każdym razem, gdy dostawałam kopa w tyłek. Po takim kopniaku od razu pytałam się siebie, gdzie zrobiłam błąd. Otwierałam zeszyt z notatkami, przeprowadzałam wewnętrzny rachunek sumienia po to, żeby ustalić, dlaczego nie osiągnęłam tego, co założyłam. Dlaczego firma X nie uznała mojego projektu za interesujący? Dlaczego ktoś mi odmówił? Po takiej analizie wprowadzałam zmiany, udoskonalałam sprzedaż siebie jako produktu. W trakcie tych rozmów nabierałam doświadczenia, wprawy i przede wszystkim odwagi.

Kiedy pierwszy raz usłyszałaś: „tak, będziemy partnerem Twojej wyprawy”.

Dla mnie pierwszym sukcesem była pożyczka ekspedycyjnej kurtki od znajomego, której w swojej garderobie nie miałam. Mały krok, ale zbliżał mnie do celu. Przed wyprawą na Everest wysłałam sześć tysięcy ofert sponsorskich. To duża skala i bardzo dużo pracy, ale dostałam kilka telefonów z konkretnymi ofertami finansowymi. Dziś w procesie poszukiwania partnerów działam trochę inaczej, ale nadal uważam, że lejek sprzedażowy to dobra metoda. Najistotniejsza w realizacji każdego przedsięwzięcia jest świadomość, że na wszystko, co zależne jest ode mnie, mam wpływ. Pierwsze wsparcie finansowe przyszło w 2015 roku, przez crowdfunding. Firma Baukrane była sponsorem mojej wyprawy na Denali, ale bardziej istotny jest fakt, że współpracujemy do dziś. Inna firma zgłosiła się do mnie z konkretną kwotą. Bardzo się z tego ucieszyłam, ale żeby osiągnąć cel, zdobyć Everest, potrzebowałam tej kwoty nie w polskich złotówkach, a w dolarach. Za wszelką cenę musiałam doprowadzić do spotkania.

fot. Bartosz Maciejewski


Jak przyszłaś, za stołem siedział zarząd?

Osoby z marketingu i dyrektor zarządzający. Zrobiliśmy burzę mózgów i z naszych pomysłów skleiliśmy konkretny plan działań promocyjnych. Sponsorzy wyprawy mają różne oczekiwania, a ja często nie znam szczegółów i specyfiki rynku, w którym się poruszają. To spotkanie wszystkim nam otworzyło głowy, bo zaczęliśmy widzieć wiele rzeczy z innych perspektyw. Nawet jeśli oczekiwania moich partnerów są odmienne, wszystkim ostatecznie zależy na tym samym. Na sprzedaży swojego produktu lub usługi z kobiecą energią i odważną historią.

Co ich przekonuje?

Śmiem twierdzić, że moja osobowość i dostarczane dane. Poza tym, gdy wchodzę na spotkanie, zawsze jestem uśmiechnięta i dobrze przygotowana. Z odwagą mówię: „Słuchajcie, razem będziemy robić wielkie rzeczy. Wy i ja! Gotowi?”. W dużej mierze to właśnie osobowość i charyzma decydują o tym, czy wychodzi się ze spotkania z sukcesem czy nie.

Potem trzeba to zrealizować. Co się wtedy dzieje?

Plan, plan i jeszcze raz plan działania. Nigdy jednak nie daję sponsorom 100 proc. gwarancji, że cel osiągnę. Przecież i dla niech, i dla mnie najistotniejsze jest moje życie i zdrowie. W żadnej z umów nie miałam zapisu dotyczącego zdobycia wierzchołka. W trakcie takich wypraw jest za dużo czynników niezależnych ode mnie, choćby takich jak pogoda. Ale plan działania, z wersjami awaryjnymi trzeba mieć, zanim podpisze się umowę z partnerem. Jeśli cel nie został z niezależnych ode mnie powodów osiągnięty, to i tak przekujemy to w sukces.

Jesteśmy już w górach. Wszystko idzie gładko, nie ma żadnej przygody. Co wtedy? Prowokujesz trudne sytuacje? Musisz przecież przywieźć opowieść.

One tworzą się same. Jakbym opowiedziała Ci o tym, co się działo na Grenlandii, to byś nie uwierzył.

Opowiedz, to przecież świeża historia.

Chyba zostawię ten wątek na jeden z rozdziałów mojej kolejnej książki. Mogę tylko zdradzić, że Grenlandia przyszła do mnie, za co jestem jej bardzo wdzięczna. A ja z większą uwagą powinnam weryfikować nie tylko projekty, które do mnie przychodzą, ale i współtowarzyszy, bo jak się potem okazało, miałam podróżować z kimś, komu został udowodniony zarzut wieloletniego znęcania się i pobicia do nieprzytomności byłej żony, za co został skazany na 10 miesięcy więzienia i grzywnę 65 tys. szwedzkich koron. Prawdopodobieństwo, że w przeszukiwaniu Internetu trafiłabym na takie informacje, było bardzo małe, dlatego uparcie twierdzę, że ktoś nade mną czuwa. Z początku nie przeczuwałam żadnego zagrożenia. Wszystko szło gładko i normalnie, ale z czasem agresja jednego z uczestników wobec mnie jako jedynej kobiety na wyprawie bardzo się nasilała. Często wybuchał złością i zaczął manipulować faktami w zaawansowanej fazie przygotowań do wyprawy. Czułam się dyskomfortowo, zwłaszcza w trakcie jednego z treningów, na który specjalnie pojechałam do Szwecji. Okazało się, że mój współtowarzysz ma duży problem z kobietami, które wiedzą, czego chcą, jasno stawiają granicę i mówią nie. Przerażał mnie fakt, że spędzę z nim 30 dni w namiocie. Gdy wyruszyliśmy na wyprawę, zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Kto wie, może mnie to przed czymś uchroniło. Chcę w to wierzyć, bo wszystko wydarzyło się dokładnie w moje urodziny. Na samym początku naszej ekspedycji uczestnika, który wykazywał wobec mnie agresywne zachowanie, zmuszeni byliśmy ewakuować z lodowca ze względu na uraz głowy. Nasz współtowarzysz wyszedł z obozu wcześniej, nie czekając na resztę grupy. Potknął się i uderzył głową w lądolód, wskutek czego doznał wstrząśnienia mózgu i miał częściowy zanik pamięci. Nie wiedział, gdzie jest, jak doszło do upadku i jak się znalazł na lodowcu. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem, by ratować jego życie i zdrowie, była ewakuacja. Historia jest zdecydowanie bardziej zawiła i wierz mi, nie trzeba jej koloryzować. Cieszę się, że wszystko dobrze się skończyło. Dla mnie i dla ewakuowanego, bo wiem, że ma się dobrze.

Nie mogłaś się wycofać?

W tej fazie zobowiązań sponsorskich i poniesionych już kosztów nie było takiej możliwości. Nie liczyłam na aż tak drastyczny, ale korzystny dla mnie przebieg sytuacji i przygotowując się do wyprawy wiedziałam, że w jak największym stopniu muszę się uniezależnić. Do minimum chciałam ograniczyć nasze interakcje w trakcie wyprawy, choć myślę, że technicznie byłoby to niemożliwe, a my wzajemnie poniekąd byliśmy na siebie skazani. Najgorsze było to, że nasz współtowarzysz podróży, poza tym, że był wobec mnie agresywny i wybuchał z byle powodów, był też szalenie nieprzewidywalny w swoich decyzjach, co wpływało na całą grupę. Wszyscy w pewnym momencie to zauważyliśmy, ale sprawy organizacyjne poszły za daleko, a on jako były mieszkaniec Grenlandii we wszystkich dokumentach figurował jako lider wyprawy. To bardzo usprawniało proces pozyskania wszelkich rządowych pozwoleń, by wejść na lądolód. Ostatecznie Grenlandię przeszliśmy w czwórkę. Muszę przyznać, że ten zespół był najwspanialszym zespołem, jaki mogłabym sobie wyobrazić. Stworzyliśmy naprawdę fantastyczną międzynarodową, niekomercyjną drużynę. Było sporo innych przygód, ale nie zdradzę więcej… bo nie będę miała o czym pisać.

Trawers Grenlandii, fot. Archiwum prywatne

Jak to jest, gdy idziesz przez 40 dni?

Maszerowanie przez 40 dni nie jest nadzwyczajnym wyzwaniem. Co innego trawersowanie 600 kilometrów grenlandzkim lądolodem, bo to właśnie robiłam. Cała wyprawa trwała 40 dni, z czego 30 dni spędziłam na lodowcu, a przez 28 przemieszczałam się na nartach. Ostatnie dwa dni spędziliśmy w oczekiwaniu na helikopter. Nie było łatwo odebrać nas z wybrzeża wschodniego. W trakcie wyprawy ciągnęłam 94-kilogramowe sanie, na których był cały mój ekwipunek. Sama ważę trochę ponad 50 kg, więc maszerowałam z dobytkiem prawie dwukrotnie cięższym od masy mojego ciała. Pierwsze dni były naprawdę trudne. Wymagający, pofałdowany teren, pełen pagórków i niebezpiecznych szczelin lodowcowych dał mi w kość. Byłam koszmarnie zmęczona.

Trudniej było wejść na Everest?

Na Everest wchodzi się ruchem wahadłowym: wchodzisz, schodzisz, wchodzisz, schodzisz, wchodzisz i dopiero za tak zwaną trzecią rotacją zdobywasz górę gór. Długotrwały wysiłek jest tylko, gdy przemieszczasz się z jednego obozu do drugiego. Łącznie to koło 14-16 dni akcji górskiej, a reszta to oczekiwanie w obozie i tak zwana aklimatyzacja.

Podczas trawersu jest ciągły, nieustanny wysiłek, zwłaszcza przez pierwsze dziesięć dni. Bez wsparcia moich silnych kolegów, którzy pomagali mi przeciągać sanie w początkowej fazie wyprawy, nie dałabym sobie rady. W pierwszych dniach wysiłek był porównywalny do wspinaczki przez Ice Fall, położony u podnóża Everestu. Miałam rwę udową, bolała mnie każda część ciała. Za każdym razem, kiedy wieczorem kładłam się do śpiwora, miałam poczucie, jakby ktoś zalewał moje ciało betonem. Do tego dochodziły niskie temperatury
(- 40 stopni Celsjusza), porywisty wiatr i wszechobecna wilgoć. W takich warunkach rzeczy suszy się ciepłem swojego ciała. To była trudna wyprawa, a ja jako dziewczyna nie miałam żadnej taryfy ulgowej.

Nie mówiliśmy jeszcze o odpowiedzialności, którą masz wobec tych, z którymi zawierasz kontrakt promocyjny.

Muszę i chcę ze wszystkiego się wywiązać. Przejście Grenlandii to tylko wisienka na torcie, przyjemna część pracy, którą trzeba wykonać. Spora część moich zadań polega na działaniach marketingowo-promocyjnych zarówno przed ekspedycją, jak i po niej. Po wyprawie powstaje również film, który emisję ma na wybranych polskich i zagranicznych festiwalach filmowych, bo jest przygotowany w dwóch wersjach językowych. Do tego dochodzi szereg działań związanych ze współpracą w trakcie zaplanowanych przez sponsora wydarzeń dla pracowników czy kontrahentów. No i książka. Moje zobowiązania wobec niektórych partnerów trwają nawet do 12 miesięcy, a nie krótko przed i po wyprawie.

Co by się stało, gdybyś nie doszła?

Co by się stało? Tak może się zdarzyć w przypadku każdej wyprawy. Zawsze istnieje takie ryzyko. Taka sytuacja mogłaby być spowodowana nieszczęśliwym wypadkiem jak w przypadku mojego współtowarzysza albo poważną kontuzją, albo pogodą uniemożliwiającą osiągnięcie celu. Nie zakładałam scenariusza, w którym sama, ot tak, rezygnuję.

Czyli nie bierzesz pod uwagę tego, że możesz nie mieć siły i się wycofać?

Nie mogłam brać tego pod uwagę, bo w przypadku Grenlandii ewakuacja bez podania powodu medycznego kosztowałoby mnie około
250 tys. zł. Miałam więc bardzo dużą motywację.

Nie mogłaś powiedzieć, że czujesz się zabetonowana i nie masz siły wstać?

Gdy się tak czułam, dzwoniłam do mojego rehabilitanta Rafała Klapetka i dostawałam instrukcję, jak rozciągać mięśnie, co brać i czym się smarować, żeby sobie ulżyć.

Czyli miałaś telefon satelitarny?

Tak. Z Rafałem odbywałam regularne teleporady. Bez nich byłoby naprawdę trudno. Śmiesznie to wyglądało, bo nie dość, że jakość rozmowy była nie najlepsza, to zgarbiona w namiocie próbowałam zlokalizować miejsca, które mam ucisnąć, rozciągnąć albo masować. Instrukcje były proste, a ja jestem całkiem pojętną uczennicą. Czułam, jak mój stan się polepszał. Uspakajało mnie, że mój prywatny telespecjalista zapewniał mnie, że nic mi nie będzie i mogę iść dalej. Poza tym wizja spłacania kredytu przez resztę życia stawiała mnie na nogi.

Więc musiałaś dojść za wszelką cenę?

Załóżmy, że w zaplanowanym wyprawowym budżecie uwzględniony jest koszt ewakuacji. Tak nie powinno być, ale załóżmy, że taką ewakuację – fanaberię pokrywa sponsor. W moim odczuciu to jest bez sensu. Nie ma elementu mierzenia się ze sobą, nie ma historii. No i takiej wyprawy nie można nazwać prawdziwą ekspedycją. To jest wycieczka.

Nawigacja na azymut podczas trawersu Grenlandii, fot. Archiwum prywatne

Czyli stajesz na krawędzi i skaczesz?

Mierzę się ze sobą i z rozsądkiem przesuwam granicę.


Który dzień był najtrudniejszy?

Pierwsze kilka dni, gdy przemieszczaliśmy się w pagórkowatym terenie pełnym szczelin. Szóstego dnia pierwszy raz spałam na płaskim lodowcu, ale to wcale nie zmniejszyło trudności. Liczyłam, że będzie lżej, bo każdego dnia ubywał z moich sań ponad kilogram jedzenia i paliwa, ale wraz ze zmniejszaniem się masy mojego ekwipunku ja również słabłam. Byłam przekonana, że w końcu nastąpi taki moment, że zacznę na nartach zjeżdżać. Ale tak nie było i właściwie tylko dwa ostatnie dni były takimi, w których czułam, że naprawdę sunę, mam rewelacyjne tempo. Co spowodowane było nie moim przypływem energii, a dużym spadkiem terenu.

Cały czas idzie się pod górkę?

Tak, a potem spada też poziom siły. Jesteś zmęczony, coraz bardziej zmęczony. Przemarznięty, brudny i niedożywiony.

Nie myjesz zębów.

Zęby myjesz. Całego człowieka nie myjesz.

Ale gotujesz wodę na mycie zębów?

Nie, wodę gotujesz na herbatę i na jedzenie, a zęby myjesz tym, co zostało, mieszając letnią wodę ze śniegiem. Gotowanie wody na umycie zębów jest marnotrawstwem paliwa i czasu. Ciało myjesz chusteczką: jedna chusteczka na twarz, druga na kark, pachwiny, pachy, ręce, trzecia na resztę ciała, czyli części intymne. Jak masz więcej odwagi, myjesz się śniegiem. Choć ja opatentowałam metodę mniej drastyczną niż kąpiel przy minus 30. Miałam dwa kubki. Jeden służył mi do picia, a drugi do mycia. Zawijałam rękę bandażem, moczyłam w ciepłej wodzie i myłam się prawie cała. To było moje spa przed zaśnięciem.

Przy minus 40 stopniach?

Przy minus 10, 20, 30 i 40. Ale w niskich temperaturach nie czuje się zapachu. Problem jest tylko przez pierwszy tydzień. Temperatura drastycznie spada dopiero w głębi lądolodu, a na początku lodowca jest naprawdę ciepło. W słońcu czułam, jak nieprzyjemnie paruję. Miałam wrażenie, jakbym jechała PKS-em z jakąś strasznie śmierdzącą babą, a tą baba byłam ja. Potem zdajesz sobie sprawę, że tego nie zmienisz, akceptujesz ten stan i przez resztę wyprawy marzysz o prysznicu.

Opowiedz o filmie, bo film jest stosunkowo nową kwestią.

Z każdej wyprawy realizuję film. Po zdobyciu Everestu razem z Kubą Goździewiczem wyprodukowałam film „Dziewiąty”. Na początku tego roku dopięłam „600 kilometrów lodową pustynią”. Filmy z ekspedycji są elementem mojej pracy i zobowiązań sponsorskich. Ale to także i przede wszystkim przestrzenie do lokowania produktów i logotypów moich sponsorów. Poza tym zarówno film, jak i książka najlepiej oddają to, z czym musiałam się mierzyć.

Sama wszystko kręciłaś?

Dzieliliśmy się materiałami, bo w naszej ekipie każdy coś rejestrował. James dysponował dronem, więc dzięki niemu mamy ujęcia z lotu ptaka. Ale dla lepszego efektu w mojej produkcji są też ujęcia stockowe.


Jak pozyskiwaliście energię elektryczną?

W takich miejscach jak biegun północny jedynym źródłem energii jest słońce. Chłopaki mieli panele i energią chętnie się dzielili. Z paneli słonecznych ładowaliśmy telefony, powerbanki, lokalizatory GPS i telefon satelitarny.

Jak wyglądała organizacja dnia na wyprawie?

Wydawałoby się, że w ciągu dnia jest sporo czasu, ale to złudne, bo każda minuta wiąże się z jakimś zadaniem. Pierwszym z nich jest wyjście z namiotu z łopatą w celach wiadomych. Po takiej ilości liofilizowanego jedzenia, do którego nie jest przyzwyczajony nasz organizm, perystaltyka jelit strasznie przyspiesza, więc najważniejszą misją jest wyjście z ciepłego śpiwora na siarczysty mróz i wykopanie dziury. Potem wracasz do namiotu, odpalasz kuchenkę i zaczynasz gotować wodę. Ten proces trwa około 45 minut. Na drogę potrzebowałam
2,5 litra ciepłych płynów, ale wcześniej musiałam zjeść śniadanie. Owsianka z owocami albo smażone jajka z kukurydzą i fasolą. Wiadomo, wszystko w proszku. Potem pakowanie, układanie rzeczy w saniach, składanie namiotu i przygotowanie siebie do wyjścia. Czyszczenie nart, zakładanie uprzęży, podpięcie sań i można ruszać. Każdego dnia wstawałam o 5:30, a wszystko zajmowało około 2,5 godziny. Gotowi do marszu uruchamialiśmy nasze lokalizatory, wyciągaliśmy kompasy i szliśmy na ustalony azymut. W trakcie zamieci czy burz śnieżnych to właśnie kompas okazał się najbardziej precyzyjnym narzędziem nawigacyjnym. Każdego dnia maszerowaliśmy od ośmiu do piętnastu godzin, pokonując w zależności od warunków podłoża od 20 do 32 kilometrów. Zatrzymywaliśmy się co godzinę lub dwie, by napić się czegoś ciepłego albo wsunąć do ust kawałek słodkiej czekolady czy orzecha. W połowie zaplanowanej trasy przysługiwała nam 40-minutowa przerwa na obiad. Musieliśmy nieustannie uzupełniać spaloną energię. Kaloryczny wymóg, który rząd Grenlandii stawia każdemu, kto pragnie przetrawersować Grenlandię, to 5 tys. kcal. Gdy przygotowywałam swoje dzienne porcje żywieniowe, miałam wrażenie, że nie będę w stanie spożyć tej fury jedzenia, ale szybko okazało się, że jestem głodna. Gdy chłopakom zostawało coś do jedzenia, prosiłam, żeby nic nie wrzucali. Byłam najbardziej żarłocznym uczestnikiem wyprawy. Po obiedzie musieliśmy pokonać drugą część zaplanowanego dystansu, a wieczorem obowiązywała ta sama procedura. Dwie i pół godziny rozkładania namiotu, gotowania wody, suszenia rzeczy, mycia i przygotowywania się do snu. Z tą różnicą, że wieczorem dzwoniłam, żeby usłyszeć się z bliskimi.

Byłaś najbardziej żarłoczna, bo musiałaś wykonać podwójną pracę. Krok mężczyzn ma około 75 cm, a Twój ok. 40 cm.

James i Peter byli wysocy, mieli powyżej 180 centymetrów wzrostu, Mikael Mattsson miał prawie dwa metry. Każdy z nich ważył średnio 100 kg i tyle też ciągnął na saniach. Siłą rzeczy, będąc wyższym, masz większy krok. Ja swoimi krótkimi nogami musiałam przebierać dwa razy szybciej, mając też za sobą niewspółmiernie cięższe ode mnie sanie. Dlatego miałam zdecydowanie większe zapotrzebowanie kaloryczne.

Nad czym teraz pracujesz?

Osiemnastego lutego ruszam, by zdobyć Koronę Gór Polski, czyli 28 szczytów w tydzień. Jeśli nam się to uda, zostaniemy pierwszymi dziewczynami w Polsce, które zdobędą wszystkie wierzchołki zimą w tak krótkim czasie. Nie jestem pomysłodawczynią tego projektu, ale bardzo się cieszę, że stałam się jego małą cząstką. Zgłosiła się do mnie Ania Wilczek, która opowiedziała mi historię swojej przyjaciółki Ani Gaj. Ania Gaj ma 25 lat i jest absolwentką Bezpieczeństwa Narodowego. Jeszcze do niedawna aktywnie uprawiała sport. Marzyła, by zostać zawodową żołnierką. Niestety w 2020 roku podczas lotu paralotnią uległa wypadkowi. Złamanie kręgu szyjnego z uciskiem na rdzeń kręgowy spowodowało porażenie kończyn dolnych i niedowład kończyn górnych. Wózek – to słowo, które Ania usłyszała, gdy otworzyła oczy. Nie wiem, jak zareagowałabym, gdybym usłyszałam od lekarza taką wiadomość. Też jestem aktywną osobą i równie dobrze to mnie mogło przytrafić się coś podobnego. Podziwiam, z jaką determinacją i uporem trenuje Ania, by dojść do pełnej sprawności. Ania Wilczek ma 24 lata i jest najwspanialszą przyjaciółką, jaką moglibyście sobie wyobrazić. Od 3 lat angażuje się, organizuje zbiórki, wspiera i pokazuje, jak powinna wyglądać prawdziwa przyjaźń. Zakochałam się w tej historii. Bo to opowieść o wytrwałej, długoterminowej pomocy i prawdziwej przyjaźni dwóch młodych dziewczyn. Dla mnie obie Anie są wzorem do naśladowania i wyznacznikiem niezłomności. Z wielkiego podziwu do ich determinacji postanowiłam wziąć udział w akcji, której celem jest uzbieranie środków na 2️-letnią rehabilitację Ani Gaj. Akcję realizujemy pod hasłem „Dziewczyny dla Dziewczyny”, a ja takie postawy wśród młodych ludzi chcę promować.

A co potem?

Potem pomidor.

Mówisz, że przygotowujesz się do swoich przedsięwzięć rok albo dłużej…

Do kolejnego też się będę przygotowywała rok, ale na razie ‘pomidor’. Dla zdrowia proszę jeść pomidory. Mają dużo potasu.

fot. Bartosz Maciejewski