„Nie mogę powiedzieć, że wiedziałem, ale przewidywałem okrutny los moich rodziców i całej mojej rodziny w Polsce. I chciałem też zrobić dla nich coś dobrego. I to było właściwie zasadniczym powodem mojego bezgranicznego zaangażowania się w ruch partyzancki”.
Przez ponad 40 lat pracy na różnych antenach telewizyjnych, obok utożsamianej z moją osobą tematyką kryminalną, zajmowałem się także obszarami bardzo odległymi od przemocy i zbrodni. Przez blisko trzy lata byłem autorem telewizyjnego programu o modzie „Nasza Szafa”. W programie tym debiutowała jako prezenterka dzisiejsza gwiazda TVN Anita Werner. Z kamerą byłem gościem na pokazach mody w Lipsku, Paryżu, Mediolanie, Birmingham, no i oczywiście na wielu w Polsce. Prezentowałem polskie marki i czołówkę projektantów. Był rok 1993. Polska otwierała się na Świat i Europę. Nawiązywano pierwsze partnerskie kontakty z Zachodem. Moje rodzinne miasto Łódź nawiązało bliską współpracę z francuskim Lyonem. Zagłębie tekstyliów i szwalni „walczyło” wtedy o miano polskiej stolicy mody. Ale ambicje były o wiele większe. Łódź, dyktująca trendy w modzie krajowej, chciała zaistnieć i w Europie. Władze miasta, korzystając z nawiązanych już kontaktów m. n. z francuskim Lyonem, postanowiły w tym mieście zaprezentować wielką galę polskiej mody. Wybór nie był przypadkowy, bowiem w tym uroczym mieście, położonym niedaleko granicy ze Szwajcarią, znajduje się bodaj największe na świecie muzeum – galeria ubioru i tkanin – Le Muse’e des Tissus et des Arts De’corations (2,5 mln zbiorów) – prezentujące historię mody i tkaniny na przestrzeni 4 tys. lat. Wraz z 20 modelkami i autokarem pełnym damskich kreacji pojechałem z ekipą telewizyjną, aby zarejestrować to wydarzenie dla TVP2. Po nader udanym pokazie w bogatych wnętrzach pałacowego muzeum, kiedy na cocktailu rejestrowaliśmy kamerą wrażenia gości, podszedł do nas postawny, starszy, potężny mężczyzna, pytając: „Z jakiego jesteście miasta?”. „Z Łodzi”, odpowiedziałem. „Ja też jestem łodzianinem” – odpowiedział nieznajomy. Tak poznałem Marka Brafmana i jego niezwykły życiorys. Niespodziewanie, kilka godzin później, zaczął powstawać mój film o tym bohaterze.
* * *
„Znaczącą datą w moim życiu był 8 maja 1987 roku. Było to Święto Zwycięstwa II wojny światowej i tego dnia prezydent Francji wręczał mi odznaczenie Kawalera Legii Honorowej Francuskiej. Było to pod Łukiem Triumfalnym w Paryżu”.
Marc Brafman
SYN FABRYKANTA
Marc Brafman urodził się w Łodzi, tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Jego ojciec miał małą fabryczkę zatrudniającą 15 tkaczy – Tkalnię Wyrobów Dekoracyjnych. W produkcji modnych wtedy żakardów, w owej fabryczce położonej w centrum „polskiego Manchesteru”, wspomagała go matka – z wykształcenia księgowa. Długo zastanawiano się, kim ma zostać nader żywy, o kruczych włosach, Marc. Zapisano chłopaka do modnej w owym czasie w Łodzi „handlówki” – Gimnazjum Zgromadzenia Kupców na ul. Narutowicza. (Dziś w jego siedzibie mieści się Rektorat UŁ). Uczniowie w tej szkole, do której chodził młody Brafman, stanowili lustrzane odbicie „mieszanki narodowej” tej włókienniczej metropolii. Uczyli się tu katolicy, prawosławni, ewangelicy i Żydzi.
„Chodziłem do tej szkoły 11 lat. Między nami nigdy, nigdy nie było wrogości. Poza szkołą jednak doświadczałem antysemityzmu. Szczególnie dotkliwe były różne ograniczenia. Nie mieliśmy prawa do pracy ani w urzędach państwowych, ani do stopni oficerskich w wojsku. Duże ograniczenia były na studiach, a i w życiu codziennym. Pamiętam w latach 30. w Łodzi bojówki różnych faszystowskich organizacji – to były jakieś „Błyskawice”, brunatne koszule. Młodzi ludzie zaangażowani w ten ruch stali na przykład przed sklepami żydowskimi na ulicy Piotrkowskiej i mówiąc delikatnie, odradzali ludziom wchodzenia do sklepów ze względu na to, że są to sklepy żydowskie”.
Ponieważ dostanie się na jakąkolwiek polską uczelnię było bardzo trudne (istniało tzw. ograniczenie rasowe – na uczelniach nie mogło być więcej niż 10% przedstawicieli innych narodowości), matka zaproponowała Brafmanowi wyjazd do Paryża. Tak w 1937 r. Marc trafił na Sorbonę, na wydział chemii.
OD SORBONY DO PARTYZANTKI
Ale nim na dobre przyszły inżynier rozpoczął studia – wybuchła wojna. Podobnie jak w Polsce, choć na mniejszą skalę, we Francji rozpoczęły się prześladowania Żydów. Marc musiał natychmiast uciekać z Paryża, gdzie już wtedy wyławiano Żydów do obozów koncentracyjnych. Ale złapano go w 1941 r. i internowano w Pithiviers. Rozpoznano jego pochodzenie, być może ktoś go zadenuncjował. Na szczęście udało się mu uciec z pociągu jadącego do obozu koncentracyjnego w Dachau. Dostał się w tak zwaną strefę nieokupowaną do miasta Tuluzy.
„Nie mogę powiedzieć, że wiedziałem, ale przewidywałem okrutny los moich rodziców i całej mojej rodziny w Polsce. I chciałem też zrobić dla nich coś dobrego. I to było właściwie zasadniczym powodem mojego bezgranicznego zaangażowania się w ruch partyzancki”.
To był 1943 r. Brafman wstępuje do tak zwanej „partyzantki miejskiej” – siatki podziemnej organizacji działającej w Tuluzie. Była to 35. Brygada Frances-Tireurs Partisans de la Main d’Euvre Immigree (FTP-MOI) – składająca się prawie wyłącznie z cudzoziemców. Był to dobrze zakonspirowany oddział, którego członkowie, dla bezpieczeństwa, mieszkali (ukrywali się) oddzielnie. Struktury partyzanckie były mocno zhierarchizowane. Oddział był częścią dużej grupy działającej w południowo-zachodniej Francji. Początkowo podejmowali działania wywiadowcze, które miały pomóc aliantom (ruch wojsk hitlerowskich, inwestycje wojskowe). Później jednak zaczęła się bardziej niebezpieczna działalność: sabotaż.
„Wysadziliśmy kilka fabryk pracujących dla Wehrmachtu. Kilka razy również udało się nam wykoleić pociągi, które przewoziły uzbrojenie potrzebne na froncie wschodnim. Wydawaliśmy też wyroki i likwidowaliśmy tych, którzy współpracowali z okupantem. Likwidowaliśmy oficerów armii okupacyjnej. Likwidowaliśmy gestapowców. Napadaliśmy na banki lub konwoje pieniędzy, aby zdobyć środki finansowe”.
Brafman dość szybko awansuje w partyzanckiej hierarchii. Po roku działalności zostaje dowódcą oddziału w mieście.
„Największą naszą akcją było wysadzenie na raz 12 lokomotyw w Tuluzie, które były wyremontowane i miały jechać na front wschodni. Prawie codziennie wysadzaliśmy stacje transformatorowe pracujące dla Niemców”.
Jedną z głośniejszych akcji oddziału Brafmana było zastrzelenie szefa Gestapo w Tuluzie. Na początku
1944 r. doświadcza jednak niepowodzenia – wpada w ręce Niemców. Trafia do więzienia Saint-Michel w Tuluzie. Torturowany, nie przyznaje się do podziemnej działalności. Po kilku miesiącach, 28 sierpnia
1944 r., będąc na granicy życia i śmierci, trafia do obozu w Dachau. Na szczęście Brafman był na fałszywych papierach i Niemcy nie domyśleli się, że był Żydem. Dużo bardziej tragiczny los doświadczył jego rodzinę, która trafiła do getta w Piotrkowie Trybunalskim, a później do Treblinki. Nikt nie przeżył.
PRZEKLĘTE SPOTKANIE
Po wojnie Brafman szczęśliwie powraca z obozu. Kończy studia na Sorbonie. Jako młody i zdolny inżynier szybko dostaje pracę we francuskim koncernie chemicznym. I pewnie w tej firmie potoczyłaby się jego kariera, gdyby nie pewne przyjęcie, na które został zaproszony do ambasady polskiej w Paryżu.
„Tam spotkałem mojego szkolnego kolegę – Michałowskiego, który zaproponował mi, abym pojechał do Polski zobaczyć, jak ta Polska obecnie wygląda. Zagwarantował mi też rzecz, która najbardziej leżała mi na sercu – antysemityzm – dziś właściwie nie istnieje”.
Z paszportem konsularnym Brafman przyjeżdża w roku 1950 do Polski. Szuka przede wszystkim rodziny. Nie znajduje nikogo bliskiego. Odwiedza Warszawę, Kraków i rodzinną Łódź. Jego wizytą zainteresował się Urząd Bezpieczeństwa. Zostaje posądzony o szpiegostwo. Kiedy ubecy nie są w stanie mu niczego udowodnić, stawiają warunek: wyjdzie z więzienia, jeśli zostanie w Polsce i zgodzi się pracować w swoim zawodzie… Tak naprawdę nie chodziło o szpiegostwo, w Polsce brakowało wykształconych kadr, a Brafman był inżynierem po Sorbonie.
Żydzi DO SYJONU
Brafman nie załamał się, ale nie pozbył się bojaźni. Nie walczy dłużej – decyduje się pozostać w Polsce. We Francji był osamotniony, tu mógł powrócić do korzeni, poczekać, aż może powróci ktoś z bliskich. Początkowo pracuje w hucie w Skawinie. To jednak było dla niego zbyt małe wyzwanie. Rozpoczyna karierę naukową i w połowie lat 50. trafia do Instytutu Badań Jądrowych – Polskiej Akademii Nauk. Kilka lat później jest już profesorem i jedną z najważniejszych postaci tego instytutu – kierownikiem laboratorium. Jego karierę przerywa rok 1968. W czasie tzw. wydarzeń marcowych zostaje usunięty z tej placówki jako niebezpieczny syjonista.
„Gdy zostałem zaliczony do syjonistów, czyli wrogów Polski Ludowej, niezwykle się zachował dyrektor Instytutu, który odmówił podpisania listy Żydów zwalnianych z pracy. Było nas kilku. Oczywiście, natychmiast jego też zwolniono. Nazywał się Juliusz Dobrowolski. To był szlachetny człowiek – prawdziwy Polak. Kilka osób, które stanęły w naszej obronie też wyrzucono z pracy”.
Choć żona Brafmana, katoliczka, Lwowianka, wymogła na mężu, aby natychmiast wyjechać z Polski, profesor miał obawy, czy stary naukowiec za granicą dostanie jeszcze pracę. Wyjeżdżających Żydów z Polski kierowano do Izraela.
„Nie było mowy o jeździe do Izraela, to byłby nowy, obcy kraj, ciągnęło mnie do Francji”.
TĘSKNOTA ZA POLSKĄ
Po krótkim pobycie w Wiedniu Brafmanowie jadą do Francji. Mając dyplom Sorbony, Brafman natychmiast dostaje pracę w największym francuskim koncernie naftowym, poświęcając się pracom badawczym. W 1986 r. za swoją działalność partyzancką w Tuluzie otrzymuje order Oficera Legii Honorowej w czasie uroczystości święta Francji pod Łukiem Triumfalnym w Paryżu. Na początku lat 80. przechodzi na emeryturę.
„Chciałbym powrócić do Łodzi, bo jednak moje korzenie zostały w Polsce, ja jestem wychowany wyłącznie w kulturze polskiej, nie znam nawet języka żydowskiego czy hebrajskiego. Zostałem wychowany na literaturze i poezji polskiej. Dla mnie Kochanowski, dla mnie Mickiewicz, a jeszcze bardziej Słowacki albo Leśmian, Tuwim, Gałczyński, to były źródła mojej rozkoszy.
Mimo wszystko w głębi mej duszy jestem Polakiem. Ale chciałem, żeby to wszyscy uznali, że ja mogę być tym Polakiem”.
GROBY, KTÓRYCH NIE MA
„W roku 1935 matka mojego ojca obchodziła 75-lecie swoich urodzin w Łodzi. Mieszkała przy ul. Narutowicza 21. Jej 6 synów urządziło wtedy wielką uroczystość, na którą zjechali się wszyscy Brafmanowie. Ludzi tych, licząc dwie gałęzie Brafmanów: polską i litewską, było prawie 500 osób. Nie odbyto jednego bankietu, bo nie było w Łodzi sali, która by pomieściła na raz 500 ludzi. Odbyło się to wszystko w Sali «Malinowej» łódzkiego hotelu „Grand”. Musiano urządzić dwa bankiety. Z tych 500 ludzi, którzy byli wtedy obecni, żyje w tej chwili pięciu [wyp. z roku 1992 – przyp. autora]. Proszę sobie policzyć procent tych, którzy ocaleli z ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Już szereg lat potem, to było w połowie lat 70., będąc służbowo w Niemczech, spotkałem młodego dziennikarza, który przeprowadził ze mną wywiad. Pytał m.in. o to, czy przebaczyłem Niemcom? Odpowiedziałem: Niemcom jako takim przebaczyłem, kiedy zobaczyłem Willi Brandta klęczącego przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Ale nie przebaczyłem nigdy hitlerowcom i nie mogę tego przebaczyć. Bo jest jeden taki dzień w roku, kiedy jestem człowiekiem najbardziej nieszczęśliwym – to jest dzień Wszystkich Świętych – Święto Zmarłych. Wszyscy ze świecami idą na cmentarze i stawiają je na grobach swoich bliskich. Na jaki grób ja mam pójść, żeby uświęcić moją matkę…”.
Brafman przerwał, rozpłakał się. Tak, ściskając mnie za serce, skończyła się moja rozmowa z Markiem Brafmanem w jego mieszkaniu w Lyonie, w 1992 r. Kilka lat temu dotarła do mnie wiadomość o jego śmierci.
Cytaty pochodzą z filmu dokumentalnego mojego autorstwa dla TVP 2 (1993 r.) pt. „Oficer Legii Honorowej”.