Keira Knightley krytykuje Kate Middleton za zbytnią doskonałość po porodzie. Media wytykają Theresie May pantoflową nonszalancję. Putin udaje samca alfa, a Donald Trump troskliwie pochyla nad przerzedzoną czupryną. Jak się okazuje, w świecie polityki granica pomiędzy kreacją wizerunku i śmiesznością jest niezwykle subtelna.
Medialni niewolnicy
W kwietniu tego roku Kate Middleton po raz trzeci została szczęśliwą mamą. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w chwilę po porodzie zaprezentowała licznie zgromadzonym fotografom doprawdy nieskazitelny wygląd.
Wizerunek sympatycznej skądinąd arystokratki wywołał burzę w mediach społecznościowych. Brytyjki na wyścigi wrzucały do sieci swoje poporodowe fotki, na których wyglądały jak po ogromnym wysiłku. Bo takim dla większości kobiet są narodziny dzieci.
Popularna aktorka Keira Knightley opublikowała nawet komentarz, w którym obrazowo ujęła własne odczucia i stan po urodzeniu córki. Jej wniosek brzmiał krytycznie: „Księżna Kate daje kobietom zły przykład. Siedem godzin po porodzie pokazała nieskazitelną fryzurę i nogi w pantoflach na wysokim obcasie. Wyglądała tak, jak tego oczekuje od niej świat”.
Księżna Cambridge nie jest odosobnionym przykładem „medialnego niewolnictwa”. Choć paparazzi polują zazwyczaj na bardziej lub mniej zabawne gafy osób publicznych, a szczególnie polityków obojga płci.
Na przykład były prezydent Gruzji Mikheil Saakaszvili dał się złapać fotoreporterom z nogawką garnituru wpuszczoną w skarpetkę. Natomiast ówczesna sekretarz stanu USA Hillary Clinton pokazała się na nowojorskiej ulicy ubrana w zwiewną bluzkę z epoki „dzieci kwiatów”. Wtedy złośliwe media nadał jej przydomek „królowej hippisów”.
Z kolei beżowy garnitur prezydenta Baracka Obamy tak zaszokował uczestników pewnej konferencji, że doprowadził do zerwania merytorycznej dyskusji.
Lub przykład z naszego podwórka, czyli była premier Beata Szydło. Kanarkowy żakiet naprawdę wyróżniał się na tle facetów ubranych w ciemne garnitury, czyli tych z Komisji Europejskiej.
A zatem, co wolno politykom i dlaczego muszą przestrzegać pewnych odzieżowych standardów? Najlepiej zacząć od krótkiej definicji politycznego image. To „wizerunek lidera, który za pomocą specjalnych przedsięwzięć jest formowany na użytek opinii publicznej, czyli potencjalnych wyborców. Jego ważną częścią jest zewnętrzny wygląd rozpowszechniany przez media, który wpływa na zewnętrzny odbiór, czyli społeczny autorytet polityka”.
Tyle definicja. Natomiast praktyka tworzyła się przez wieki i została ubrana w różnorakie zasady protokolarne na czele z dyplomatycznymi, które regulują tak postępowanie, jak i ubiór. Nie ma wprawdzie przymusu, ale publiczny status lub przynależność do określonej grupy społecznej po prostu zobowiązują.
Przykładem rygorystycznego wykonywania modowych obowiązków jest brytyjska rodzina królewska. Trzeba przyznać, że dress code Windsorów mało kogo pozostawia obojętnym. Od jaskrawych garsonek i fantazyjnych nakryć głowy królowej Elżbiety II, po krótkie spodenki jej prawnuka Georga.
Tak, tak nawet taki szczegół, jak dziecięce ubranie nie jest pozostawiony przypadkowi, dlatego nikt publicznie nie zobaczy królewskich potomków w t-shirtach z bajkowymi postaciami. Małoletni Georg, który nosi obowiązkowe szorty i koszulkę z równie obowiązkowym kołnierzykiem i tak ma szczęście. Do połowy XIX w. królewskie pociechy obojga płci były ubierane w sukienki.
Nawet codzienny ubiór panującej rodziny podlega żelaznym regułom. Jeansy? Tylko wyjątkowo, na przykład, gdy chodzi o spacer z psami. Nic dziwnego, że Windsorowie na całym świecie uchodzą za żywe wcielenia angielskiego, a zarazem arystokratycznego stylu.
Nie żeby nie było skandali. Istnym „łamaczem” królewskiego protokołu okazuje się księżna Sussex Meghan Markle. Ośmieliła się złamać kilka wiekowych reguł. Po pierwsze nosi spodnie, po drugie paraduje z gołymi nogami, a po trzecie bryluje w kreacjach z odkrytymi ramionami.
No cóż, XXI w. rządzi się jednak swoimi prawami, które pozostawiają sporo miejsca na twórczą inwencję. To co kilkadziesiąt lub jeszcze kilkanaście lat temu uchodziłoby za faux pas, obecnie jest dozwolone, a nawet kreuje popularną modę.
Zresztą zawsze tak było, bo złota reguła ubioru to nic innego jak zdrowy rozsądek połączony z osobowością konkretnego polityka. Już w latach 60. XX w. w ten sposób kanony mody wyznaczył John Kennedy. Młody prezydent stał się wzorem do naśladowania przez młodych Amerykanów.
Dziś w jego rolę chyba najlepiej wcielił się francuski odpowiednik. W stroju Emmanuela Macrona każdy detal jest podporządkowany wizerunkowi eleganckiej, energicznej i zarazem zdecydowanej głowy państwa. Taki jest cel prezydentury Macrona, który chce przywrócić Francji mocno zakurzony status mocarstwa.
Jeśli chodzi o styl, to jego wykreowanie nie było trudne, ponieważ Macron przyszedł do polityki z wielkiego biznesu. Nie cierpiał zatem na brak funduszy. Choć pieniądze to nie wszystko. Prezydent rozpowszechnił wśród Francuzów modę na garnitury o różnych odcieniach niebieskiego i granatu. Wystarczyło, aby tak ubrany pokonał swoją rywalkę Marie Le Pen w prezydenckiej debacie telewizyjnej. Tym samym wyrugował szary kolor preferowany przez swpjego poprzednika w Pałacu Elizejskim – Nicholasa Sarkozy’ego.
Oryginałem jest również Theresa May, krytykowana w mediach za pantoflową nonszalancję. Trzeba przyznać, że brytyjska premier lubuje się w „lamparcich” wzorach obuwia, niezależnie od reszty kreacji. Zresztą już jako minister spraw wewnętrznych konserwatywnego rządu potrafiła ukraść parlamentarne show. Gdy jej kolega referował zawiłości kolejnego budżetu Zjednoczonego Królestwa, oczy posłów obu partii, a za pośrednictwem mediów także zwykłych Brytyjczyków, były zwrócone na czerwony kostium May. Od tego czasu zmieniła fryzurę, upodobniając się stylem do wielkiej poprzedniczki Margaret Thatcher.
Aby nie pozostać gołosłownym. Co do udziału polityki w masowej modzie warto odwołać się do trzech osobowości. Pierwszą jest była sekretarz stanu USA Madeleine Albright, która wylansowała polityczne gadżety. Zasłynęła z dodatków, a konkretnie broszek, którymi wyrażała swój stosunek do wydarzeń. Gdy okazało się, że Rosjanie umieścili w Waszyngtonie urządzenia podsłuchowe, Albright miała na sobie broszkę w kształcie „żuczka”. Gdy zbliżał się wojna z Irakiem, garsonkę przyozdobił skorpion.
Jej następczyni Hillary Clinton słynie z żakietów oraz spodni, które razem kreują wizerunek człowieka czynu. Tym sprytnym wybiegiem kandydatka do amerykańskiej prezydentury podkreśla, że kobieta w wielkiej polityce jest tyle samo warta co mężczyźni, a zarazem ukrywa swój wiek. Taki powód niezdolności do pełnienia wysokiego urzędu był wyborczą bronią Donalda Trumpa, choć akurat nieskuteczną.
Styl Hillary podchwyciły tysiące Amerykanek, chcących wyrazić swoje dla niej poparcie. Był rozpowszechniany przez sieci społecznościowe, a 200 ubranych podobnie tancerzy popisało się w czasie kampanii oryginalnym happeningiem.
Trzecim oryginałem jest premier Kanady Justin Trudeau, który wylansował modę na kolorowe skarpetki. Oczywiście nie był pierwszym politykiem gustującym w żywych barwach. Po prostu klasyka protokołu nakazuje do dziś dobieranie koloru skarpetek do spodni.
Tym niemniej amerykańskimi barwami narodowymi na stopach zasłynął już prezydent Busch – ojciec. Busch młodszy miał nieco mniej modowego szczęścia, bo noszony przez niego kowbojski kapelusz został skutecznie wykpiony przez opozycyjnych demokratów.
Tym niemniej kanadyjski premier ubiera z upodobaniem wzorzyste skarpetki, na przykład z wyobrażeniami robotów – bohaterów „Gwiezdnych Wojen”. Dzięki mediom każe je podziwiać całemu światu, a że jest politykiem niezwykle popularnym, domy mody zwietrzyły niezły interes. I tak, po kilku sezonach gołych stóp, skarpetki powróciły do łask, co ciekawe tak w męskim, jak i damskim wydaniu.
Premier Kanady Justin Trudeau, wylansował modę na kolorowe skarpetki. Oczywiście nie był pierwszym politykiem gustującym w żywych barwach. Po prostu klasyka protokołu nakazuje do dziś dobieranie koloru skarpetek do spodni.
Styl populistyczny
A jak tym tle prezentuje Donald Trump? Jak na przywódcę globalnego supermocarstwa jest bardzo pewny siebie, także w modzie i osobistej kreacji. Na długo przed politycznym startem wylansował linię męskiej odzieży swojego imienia.
Ale z wizerunkiem się potknął. Wyraźnie nie wie, co zrobić z rzedniejącymi włosami. Na razie udaje, że ma nadal bujną blond czuprynę, ale fryzura popularnie zwana pożyczką staje się tematem kolejnych anegdot. Choć akurat w tej dziedzinie Trump może brać przykład z Aleksandra Łukaszenko i Władimira Putina, tkwiących fryzurami w odległych czasach realnego socjalizmu.
Inaczej wygląda związek mody i polityki w wydaniu nieco mniej popularnych, za to groźniejszych liderów. Jeśli chodzi o prezydenta Rosji, jego stylu nie można nazwać inaczej niż wizerunkiem gieroja, czyli samca alfa.
Lubi się fotografować z gołym torsem lub w sytuacjach potwierdzających publicznie siły witalne. A to poleci deltoplanem za żurawiami, a to pokłusuje konno w oryginalnym syberyjskim wdzianku.
Można go spotkać w batyskafie na Jeziorze Bajkał lub nurkującego w Morzu Czarnym. Wszystko razem wywołuje na Zachodzie jeśli nie konsternację, to niezrozumienie, tak odbiega od przyjętych standardów.
Tymczasem sprawa jest prosta. Odbiorcami Putina „sportsmena” mają być Rosjanie. W ZSRR byli przyzwyczajeni do rządów stetryczałych genseków, a w latach 90. XX w. do Borysa Jelcyna mającego wieczne kłopoty z alkoholem.
Ale to tylko bardziej widoczny fragment stylu Putina. Psycholodzy twierdzą, że jego ekstremalne wyczyny są niczym innym, jak emanacją rządów silnej ręki. Odpowiada im zamiłowanie rosyjskiego prezydenta do garniturów włoskiej marki Brioni. Dlaczego? Ta sama firma ubierała aktorów odtwarzających rolę agenta 007 Jamesa Bonda. I tak w umyśle byłego oficera KGB filmowa iluzja splotła się z rzeczywistością.
Co prawda Putin nie był chyba jej autorem. Popełnił plagiat, ściągając z innego samca alfa, swojego kolegi, byłego premiera Włoch Silvio Berlusconiego. Władca Kremla przejął od niego upodobanie do włoskiej odzieży, wnosząc jedynie miłość własną do drogich zegarków.
Zgromadził ich ponoć na kwotę 700 tys. euro, bo o czym innym mógł w przeszłości marzyć sowiecki chłopak z Leningradu, jak nie o czasomierzach, widocznej oznace wysokiego statusu?
Choć Putinowi trzeba oddać jedno. Doszedł do wszystkiego sam, i jak ocenia dziennik „Kommiersant”, to on tworzy własny styl, bo może sobie na to pozwolić. No chyba że szlag trafi gospodarkę, a wraz z nią wizerunek zbawcy Rosjan i ich portfeli. W przewidywaniu tego rodzaju nieszczęścia kremlowska propaganda już pracuje pełną parą nad zmianą prezydenckiego image. Z „supermana” na nieco sędziwego „ojca narodu”.
Wizerunek północnokoreańskiego Kima to jeszcze inna historia. W kraju Dalekiego Wschodu tradycja boskości władcy pomieszała się z kultem ojca – założyciela, a więc Kim Ir Sena. Aby społeczny odbiór następcy w drugim pokoleniu był poprawny wystarczyło zewnętrznie upodobnić się do bóstwa. Kim Dzong Un stał się więc chodzącą kopią dziadka, a jak plotkują w Seulu przeszedł w tym celu operację plastyczną.
Z całą pewnością ubiera dziadkowe mundurki, co zmienia faktu, że w odróżnieniu od groźnego przodka wygląda w nich śmiesznie. Co innego żona, która wnosi powiew zakazanej świeżości. Pewne kreacje połowicy Kima wyglądają uderzająco podobnie do ubiorów kogo? Oczywiście ikony brytyjskiego stylu Kate Middleton.
Na koniec. Są także politycy, którym wyborcy wybaczają wszystko, a więc także brak stylu. Do takich należy z pewnością niemiecka kanclerz. O Angeli Merkel można powiedzieć wszytko, tylko nie to, że ubiera się szałowo. A mimo tego jest i będzie dla Niemców po prostu „mutti”, czyli mamą. To najlepszy dowód, że szata nie zdobi człowieka, tylko on sam. Dlatego Merkel nie musi wydawać nawet ułamka kwot, jakie przeznacza na swój wizerunek jej francuski kolega. Tylko wizażystka Emanuela Macrona na razie kosztowała podatników 62 tys. euro.