WywiadyMoją siłą są marzenia

Moją siłą są marzenia

Komandor Dariusz Wichniarek, pierwszy dowódca JW FORMOZY uważa, że perfekcja jest możliwa, ale wymaga dobrego lidera i pracy całego zespołu. Andrzejowi Braiterowi opowiada o swojej niezwykłej zawodowej ścieżce.

Panie Komandorze, jest Pan dla wielu młodych adeptów zawodu żołnierskiego, młodych marynarzy, niedoścignionym wzorem oficera, który zdobywał kolejne szczeble kariery zawodowej w oparciu o wiedzę, ciężką pracę, trening i doświadczenie wojskowe zebrane w kraju i za granicą. Czy taki wzór i prawie ideał wojskowy ma jakąś ludzką słabość?

Chciałbym mocno podkreślić, że nie uważam i nigdy nie uważałem siebie za jakiś wzór czy ideał. Mam słabości jak każdy człowiek z krwi i kości. Jestem osobą wrażliwą na otaczające nas piękno natury, wytwory ludzkiej działalności, kreatywności, wyobraźni. Kocham życie takim, jakim ono jest. Mam wrażenie, że moją słabością, a zarazem i siłą, są marzenia, które staram się spełniać. Na szczęście nie są one zbyt wygórowane, więc są możliwe do realizacji przez zwykłego śmiertelnika, jakim jestem.

Pańska kariera, ukoronowana wieloma sukcesami w Siłach Zbrojnych RP, rozpoczęła się na przełomie lat 80. i 90., a więc w okresie radykalnej zmiany systemu politycznego. Wydaje się, że to był nie tylko trudny moment dla młodego żołnierza, ale i dla całych Sił Zbrojnych RP. Jak Pan patrzy teraz na ten okres historii?

Tak, lata 90. to bezsprzecznie okres olbrzymich przemian gospodarczych, społecznych, a także politycznych w naszym kraju. Nie tylko młodym ludziom, takim jak ja wtedy, ale chyba całemu naszemu społeczeństwu udzielał się wielki entuzjazm związany z zachodzącymi zmianami. Niestety, był to także okres, któremu towarzyszyły duże obawy. Młodym ludziom było łatwiej przystosować się do nowej rzeczywistości, jednakże starsze pokolenie wykazywało lęk przed zmianami. My chcieliśmy przeć do przodu, zdobywać morza i oceany świata, ale dla starszego pokolenia było to wyjście z pewnej strefy komfortu. I tu, jak sądzę, pojawił się problem, ponieważ wkradł się paradoks: myślenie po nowemu, ale działanie po staremu. Myślę, że Siły Zbrojne RP tamtego okresu cechowało to samo rozdarcie charakterystyczne dla całego ówczesnego społeczeństwa, z tym, że instytucjom trudniej jest się przestawić z jednego systemu na drugi, nawet wtedy, kiedy towarzyszy temu ogólnospołeczny entuzjazm. Bez wątpienia bardzo ważnym momentem dla młodego pokolenia oficerów było wstąpienie Polski do NATO w 1999 roku.

Jak Pan odnalazł się jako człowiek w powstałej wówczas sytuacji, można rzec, nowej rzeczywistości, tzn. szybko znikającego starego systemu wojskowego i braku nowego, bo przecież wówczas nikt nie wiedział, jak budować nowy system oparty na zasadach NATO?

To było dosyć trudne, ponieważ w szkołach oficerskich nadal obowiązywały stare metody kształcenia i wiedza, którą otrzymaliśmy, dotyczyła funkcjonowania w starym systemie. Nowych rzeczy musieliśmy się uczyć praktycznie samodzielnie, będąc już w jednostkach. Często nasze nowe podejście i propozycje zmian nie wytrzymywały konfrontacji z przestarzałym systemem i mentalnością, które zastaliśmy w jednostkach. Ja miałem to szczęście, że ukończyłem Wyższą Szkołę Oficerską Inżynierii Wojskowej, w której program szkolenia, oprócz wiedzy ogólnowojskowej, w dużej mierze ukierunkowany był na przedmioty inżynierskie. Jak się później dowiedziałem, wizytując amerykańską Military Academy w West Point, było to zbieżne z tym, w jaki sposób profilowany jest amerykański oficer, który kształcony jest w kierunku bycia dowódcą-managerem umiejącym zarządzać powierzonymi zasobami, a jednocześnie także w kierunku inżynierskim, co wynika z dużego nasycenia sił zbrojnych skomplikowaną techniką wojskową i możliwością jej wszechstronnego zastosowania w walce. Sytuacja, w której musieliśmy się odnaleźć, była bardzo złożona, bowiem z jednej strony wśród starszej kadry panował sentyment do surowych zasad minionego systemu i niezrozumienie zasad nowoczesnego dowodzenia, a z drugiej strony występowały niedobory wszelkich środków potrzebnych armii, związane z kryzysem lat 80. i 90.

Ciężko jest powiedzieć, że nikt nie wiedział, jak budować nowy system, ponieważ proces dostosowania sił zbrojnych do, jak się to wówczas nazywało, standardów NATO-wskich, trwał na długo przed wstąpieniem Polski do NATO. Już wtedy można było dostrzec, a z perspektywy czasu widać to bardzo dobrze, że wdrażanie nowego systemu miało swoją ułomność, polegającą na tym, że pod względem formalnym spełniliśmy oczekiwania i wymagania NATO, czyli formalności stało się zadość, jednakże nie udało się osiągnąć zmiany jakościowej. O porażce świadczy chociażby fakt, że wielu oficerów było w stanie zbudować swoje kariery zawodowe nie w oparciu o przyjmowanie odpowiedzialności służbowej, ale wręcz jej unikanie. Osobiście znam oficerów, którzy nie tylko nigdy nie pełnili obowiązków na stanowiskach dowódczych, ale nie służyli nawet w jednostkach wojskowych (nie licząc kilku miesięcy spędzonych na tzw. praktykach). Cała ich kariera toczyła się w tzw. przestrzeni administracyjnej. Taki sposób budowania kariery wojskowej jest praktycznie niemożliwy do realizacji w innych krajach NATO, ponieważ panujące tam rozwiązania systemowe praktycznie to uniemożliwiają.

Żeby przetrwać te trudne czasy, będąc jeszcze w szkole, skupiłem się na nauce i sporcie. W obu tych dyscyplinach udało mi się odnieść sukcesy. Moje wysiłki sportowe, w konkurencji biegu indywidualnego i zespołowego w Ośrodku Sprawności Fizycznej (tzw. małpim gaju) oraz biegu patrolowego, udało się zwieńczyć medalami we wszystkich konkurencjach na spartakiadzie wyższego szkolnictwa wojskowego w 1993 roku. Uwielbiałem rywalizację i wysiłek zespołowy. Nasza drużyna była znakomicie zgrana i znakomicie wyszkolona. Tego samego oczekiwałem później od swoich podwładnych. Nauczyłem się wówczas, że perfekcja jest możliwa do osiągnięcia, ale wymaga dobrego lidera i wytrwałej, efektywnej pracy całego zespołu. Przyznam, że o przywództwie i efektywnej pracy więcej nauczyłem się na obiektach sportowych niż w szkolnej ławie.

W pierwszych latach służby zawodowej koncentrowałem się, aby właściwie przygotować swoich podwładnych do realizacji zadań w charakterze nurka i płetwonurka, w której nie ma miejsca na błędy i wymagane jest perfekcyjne współdziałanie z uwagi na trudne środowisko realizacji zadań bojowych. Postanowiłem także zadbać o znajomość języka angielskiego oraz poszukiwałem nowych rozwiązań w dziedzinie zarządzania. Z tego powodu postanowiłem kontynuować naukę na Politechnice Gdańskiej. Praktycznie w czasie całej swojej służby wojskowej starałem się poszukiwać szans na zdobycie nowej wiedzy i umiejętności pozwalających nie tylko na lepsze przystosowanie się do otaczającej mnie rzeczywistości, ale także umiejętności pozwalających na projektowanie rozwiązań, które będą w stanie sprostać przyszłym wyzwaniom. Ponadto miałem to szczęście, że na swojej drodze spotykałem fantastycznych ludzi, z którymi wspólnie osiągaliśmy nawet bardzo trudne cele.

Wręczanie medalu Legion of Merit przyznanego za zasługi w zwalczaniu terroryzmu przez Sekretarza Obrony Asha Cartera i zatwierdzonego przez Kongres Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Jest to najwyższe odznaczenie amerykańskie przyznawane obcokrajowcom za wybitne osiągnięcia wojskowe.

Czy może Pan nam zdradzić, w jakiej jednostce Pan służył, jeśli nie jest o informacja objęta nadal tajemnica państwową?

Praktycznie całe życie zawodowe poświęciłem Jednostce Wojskowej Formoza. Tu zdobywałem szlify w dziedzinie morskich działań specjalnych. Miałem to szczęście, że mogłem służyć w gronie najlepszych nurków bojowych na świecie, którzy nawet w afgańskich górach i na pustkowiach dają sobie świetnie radę. Amerykanie z bratniej Navy Seal mówią o takiej sytuacji: „teaching the frog how to walk”.

Czy może Pan opisać naszym czytelnikom drogę sukcesu zawodowego, tak aby młode pokolenia miały na kim się wzorować, czy raczej droga jest tak trudna i lepiej, aby nie wiedzieli, co ich czeka jako młodych adeptów sztuki walki?

Ja do żołnierskiego rzemiosła przygotowywałem się bardzo wcześnie, bo już w czasie liceum. Jestem absolwentem Liceum Lotniczego w Zielonej Górze. Byłem fascynatem techniki wojskowej. Budowałem modele samolotów, okrętów, czołgów i uprawiałem pasjami różne dyscypliny sportu. Po ukończeniu liceum chciałem kontynuować swoje wojskowe pasje w zakresie inżynieryjnym i tak trafiłem do Wyższej Szkoły Oficerskiej Inżynierii Wojskowej we Wrocławiu. W szkole dużą uwagę przykładałem do sportu. Zdarzyło mi się nawet zdobyć tytuł wicemistrza w biegu na torze przeszkód w Ośrodku Sprawności Fizycznej, tzw. „małpim gaju”, i może nieskromnie dodam, że byłem rekordzistą szkoły w biegu na tymże torze przeszkód.

Po ukończeniu szkoły oficerskiej w 1993 roku rozpocząłem służbę wojskową jako podporucznik marynarki w Ośrodku Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego, gdzie zawodowo byłem związany z nurkowaniem i szkoliłem nurków dla potrzeb Marynarki Wojennej oraz płetwonurków dla Wojsk Lądowych. Po trzech latach rozpocząłem służbę na Formozie, która wtedy nosiła nazwę Grupy Specjalne Płetwonurków Marynarki Wojennej i była jednostką tajną. W między czasie ukończyłem studia magisterskie na Politechnice Gdańskiej. Po utworzeniu Wydziału Morskich Działań Specjalnych w Dowództwie Marynarki Wojennej zostałem wyznaczony na stanowisko specjalisty z zadaniem wypracowania zasad operacyjnego wykorzystania Formozy i zwiększenia zdolności bojowych jednostki. Z Dowództwa zostałem skierowany na studia zwalczania terroryzmu w National Defense University w Waszyngtonie, który jest uczelnią na najwyższym poziomem edukacji w USA.

Po powrocie z uczelni amerykańskiej, trafiłem do nowo sformowanego Dowództwa Wojsk Specjalnych w Bydgoszczy, gdzie objąłem stanowisko szefa Wydziału Planowania Rozwoju Wojsk Specjalnych. Krótko po tym, jak Dowództwo przeniesiono do Krakowa, zostałem wyznaczony na dowódcę Morskiej Jednostki Działań Specjalnych, którą udało mi się rozbudować i wraz z moimi podwładnymi przekształcić w Jednostkę Wojskową Formoza. Kosztowało nas to bardzo dużo pracy i wyrzeczeń, ale z perspektywy czasu wiem, że było warto, bo jest siła nad Bałtykiem, która upomni się o każdego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej, który znajdzie się w sytuacji zagrożenia życia. W 2014 roku trafiłem do Afganistanu na stanowisko nowo utworzonego, po raz pierwszy w historii NATO, Dowództwa Komponentu Sił Operacji Specjalnych – Afganistan (ang. NATO Special Operations Component Command – Afghanistan, NSOCC-A). NATO zdecydowało, że chce mieć na tym stanowisku Polaka z powodu docenienia polskich wysiłków na rzecz budowania nowych zdolności operacyjnych w NATO.

Okres ten wspominam jako bardzo trudny. Praca w środowisku międzynarodowym nie była dla mnie czymś nowym, ale odpowiedzialność, jaka się z tym wiązała, powodowała, że ponad rok spędzony na tym stanowisku kosztował mnie bardzo dużo wysiłku i stresu. Z radością powróciłem do swojej jednostki i z wielką chęcią przystąpiłem do swoich obowiązków służbowych. Jeszcze w tym samym roku zostałem skierowany na studia strategiczno-polityczne, popularnie zwane „generalskimi”. Niestety był to kolejny rok rozłąki z rodziną, pomimo, że Naval War Collage w Newport w USA oferował bardzo dogodne warunki dla pobytu z rodziną. Studia były bardzo ciekawe, ale niestety dopasowane do potrzeb Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych i naprawdę trzeba było spędzić mnóstwo czasu w bibliotece żeby znaleźć coś przydatnego dla oficera, wywodzącego się z marynarki wojennej, która nie jest tak potężna jak US Navy. Znalazłem wiele polskich śladów w historii rozwoju US Navy i to mnie fascynowało. Muszę także przyznać, że jako weteran wojny w Afganistanie spotykałem się z bardzo przyjaznym nastawieniem społeczeństwa amerykańskiego. Wystarczy, że o coś poprosiłem, a praktycznie miałem to załatwione od ręki, bez zbędnej zwłoki. Po powrocie do kraju, system niestety nie potrafił mnie zagospodarować. To był dla mnie największy szok. Wszyscy, a szczególnie kadrowcy (HR), mówili mi, że trzeba uzbroić się w cierpliwość, a ja zadawałem pytanie, jak to możliwe, że wysyła się oficera na studia zagraniczne, nie mając dla niego żadnej perspektywy wyznaczenia na kolejne stanowisko służbowe.

System był kulawy i niestety miałem okazję się o tym przekonać. No, ale jak to mówią Amerykanie, „it is what it is”. Zagryzłem wargi i czekałem na przydział służbowy, ale przyznam szczerze, że wówczas po raz pierwszy pojawiła się w mojej głowie myśl o opuszczeniu szeregów sił zbrojnych. Wypełniając czas wszystkim, co uważałem, ze służbowego punktu widzenia za rozwijające i pożyteczne, uczestniczyłem w różnych przedsięwzięciach związanych z szeroko rozumianym bezpieczeństwem narodowym, a szczególnie w seminariach, grach wojennych, konferencjach, których w Warszawie odbywało się bardzo dużo. W takich okolicznościach trafiłem do Ministerstwa Obrony Narodowej na stanowisko dyrektora Departamentu Strategii i Planowania Obronnego. Ponownie było to dla mnie nowe doświadczenie, do którego teoretycznie przygotowały mnie studia w USA, jednakże ciężko było mi znaleźć wewnętrzny entuzjazm do tego typu pracy.

Dzięki moim wspaniałym podwładnym udało się jakoś ciągnąć ten wózek, ale czułem, że nie jest to praca, w której jestem w stanie się odnaleźć. W jednym momencie znalazłem się w środku bardziej politycznej niż wojskowej karuzeli. To była tylko kwestia czasu, żeby z niej wyskoczyć. No i wyskoczyłem. Po czym podjąłem decyzję o odejściu z wojska. Zdjąłem mundur z bólem serca, a jednocześnie z nadzieją, że czeka mnie nowa przygoda, nowe wyzwania, nowe fascynacje, i… nie pomyliłem się. Jak to się popularnie mówi wśród byłych wojskowych: „jest życie poza MON-em”. Jest też mały problem, że jeśli człowiek oddaje się służbie wojskowej całym sercem, to ciągle czuje w sercu jakaś taką tęsknotę.

Rok 2011, FOB Warrior, Afganistan. Kmdr Wichniarek wśród swoich podwładnych, komandosów morskich Formozy stanowiących Task Force 50 w Afganistanie. Zdjęcie wykonano po treningu przygotowującym do akcji bezpośredniej realizowanej tego samego dnia w nocy, której miała na celu schwytanie lokalnego przywódcy siatki terrorystycznej.

Czy współczesne produkcje filmowe, seriale rodem z Hollywood typu „Navy Seals” bądź „Six”, jakie pojawiają się na naszych kanałach telewizyjnych, oddają w jakimś stopniu, w Pańskim rozumieniu, istotę takiej formacji i pokazują jej autentyczne kompetencje? Czy widać tam odzwierciedlenie autentycznego pola walki?

Wydaje mi się, że są one potrzebne, ponieważ pomagają młodemu człowiekowi dokonać świadomego, życiowego wyboru dotyczącego wstąpienia do wojska. Oczywiście, fikcja literacka czy filmowa ma dobre i złe strony. Filmy bardzo mocno koncentrują się na akcji, pokazując ją jak najbardziej spektakularnie, natomiast w realnych działaniach największy wysiłek skoncentrowany jest na planowaniu i przygotowaniu do akcji. To bardzo długi i żmudny proces, który wymaga zaangażowania wielu ludzi i skoordynowania wielu działań. Należy pamiętać, że zawód żołnierza zawodowego jakiejkolwiek formacji wojskowej polega na zdobywaniu umiejętności do prowadzenia walki i związany jest z dobrowolnym poświęceniem własnego życia w obronie ojczyzny i społeczeństwa. Zgodę na to poświęcenie wyraża każdy żołnierz, składając przysięgę wojskową. Jednakże w prawdziwym działaniu każdy żołnierz musi być gotowy do walki i toczyć ją zgodnie z założonym planem i rozkazem przełożonego. Walka to racjonalny proces. Rolą dowódcy jest odpowiedzialne i racjonalne zarządzanie powierzonymi zasobami tak, aby możliwe było osiągnięcie założonego celu walki. Jednakże do osiągnięcia sukcesu przyjmuje się możliwość poniesienia tzw. dopuszczalnych strat osobowych, co odróżnia działalność wojskową od każdej innej formy zawodowej działalności człowieka. W filmach często przejaskrawia się aspekt poświęcenia i pokazuje chęć zwycięstwa za wszelką cenę.

Bohaterowie podzieleni są na złych i dobrych. Pozytywny bohater, jeżeli nawet nie odnosi zwycięstwa fizycznego, to na pewno odnosi zwycięstwo moralne. Niestety, stoi to w sprzeczności z rzeczywistością przestrzeni walki z uwagi na występowanie tego, co nazywamy mgłą bitewną, tzn. niejednoznaczności posiadanych danych lub występujących zdarzeń. Opanowanie tego, wydawałoby się, chaosu, to bardzo trudny proces dowodzenia, związany z podejmowaniem właściwych decyzji. Tego można i trzeba się nauczyć, ale ta wiedza musi być ugruntowana zdobytym doświadczeniem i długim okresem samodoskonalenia cech przywódczych w toku całej służby wojskowej. Na ogół filmy odarte są z tego żmudnego procesu doskonalenia wojskowego rzemiosła, przez co można odnieść wrażenie, że dobrym i dzielnym żołnierzem zostaje się z dnia na dzień, a bycie dobrym dowódcą zależy tylko od zaistniałych okoliczności. Nic bardziej mylnego.

Niestety, oglądałem film fabularny, w którym występowali prawdziwi operatorzy sił specjalnych i powiem szczerze, że wyglądało to groteskowo, ponieważ poruszali się i zachowywali bardzo ociężale, wręcz ślamazarnie, dbając o profesjonalizm swoich działań, ale nie było w tym aktorskiej finezji. Natomiast będąc w Afganistanie, widziałem wiele filmów dokumentujących prawdziwe akcje realizowane przez operatorów tej samej formacji specjalnej, które zostały nagrane przez bezałogowy samolot rozpoznawczy, krążący nad ich głowami. Na tych filmach działanie operatorów było zawsze bezbłędne, żwawe, uporządkowane, perfekcyjnie skoordynowane i zrealizowane zgodnie z założonym planem – prawdziwa, profesjonalna robota. Zachęcam zatem do oglądania tego typu filmów, ale nie do budowania, tylko na ich podstawie wizji rzeczywistości.

W bardzo dalekim kraju za oceanem, w którym się wychowałem, w sali odpraw jednostki tzw. płetwonurków walczących, która jest na małej wysepce w uroczym, wprost romantycznym miejscu, jest zawieszony polski symbol formacji będącej polskim odpowiednikiem tamtejszej. Widać zatem, że kontakty partnerskie są utrzymywane przez jednostki o zbliżonym profilu i Polacy są rozpoznawani daleko od swojego kraju dzięki swoim zawodowym kompetencjom. Czy polscy żołnierze dużo trenują w warunkach odmiennych od polskiego Bałtyku?

Pewnie nie tak dużo, jak by chcieli, ale regularna wymiana doświadczeń z partnerami zagranicznymi bardzo dobrze służy podnoszeniu umiejętności. Pomimo, że w ramach NATO posługujemy się tą samą doktryną działań specjalnych, każda jednostka specjalna ma opracowane własne metody działania i procedury postępowania w określonych sytuacjach. Dlatego operatorzy polskich jednostek specjalnych trenują w różnych warunkach klimatycznych, terenowych, hydrometeorologicznych po to, aby się wszechstronnie przygotować do realizacji działań specjalnych.


Jeżeli chodzi o morskie działania specjalne, to przypominają mi się dwie zabawne sytuacje. Pierwsza miała miejsce na wspólnym treningu z jednym z naszych zachodnich partnerów – słynnej jednostki morskich działań specjalnych, której operatorzy z reguły nurkowali w nieco cieplejszych wodach niż nasz kochany Bałtyk. Kiedy zauważyłem, że operatorzy tej formacji przygotowują się do nurkowania na zadanym dystansie z zadanym kursem i zakładają płetwy z piórem z tworzywa sztucznego, zwróciłem im uwagę, że to nie są dobre płetwy do pływania w Bałtyku w grudniu. Na co usłyszałem butną odpowiedź, że są to najlepsze płetwy ich rodzimej produkcji i dlatego sprawdzają się w każdym akwenie. Jakież było moje rozbawienie, kiedy po treningu, w którym nie udało im się dotrzymać naszego tempa pływania pod wodą, każdy z nich, wychodząc z wody, rzucał te płetwy ze złością w kąt, a po treningu kazali się zawieść do sklepu ze sprzętem nurkowym w celu zakupu płetw gumowych, które były elementem naszego wyposażenia. Drugie zdarzenie miało miejsce w kraju położonym na zachodniej flance NATO, gdzie zdobywaliśmy doświadczenie z prowadzenia morskich działań specjalnych w zburzonych falach Atlantyku.

W naszych działaniach na Bałtyku bardzo rzadko wykorzystywaliśmy łodzie pneumatyczne z silnikiem zaburtowym do lądowania na plaży z uwagi na hałas silnika, stanowiący czynnik wysoce demaskujący nasze działania, które co do zasady powinny być skryte. Na Atlantyku mogliśmy sobie jednak pozwolić na większą nonszalancję, bowiem ryk oceanu kompletnie zagłuszał hałaśliwą pracę silników zaburtowych, a desant mógł niepostrzeżenie wylądować nawet kilka metrów od obserwatorów stojących na plaży. Nie ukrywam, że nasza ostrożność podczas planowania tego typu działań wzbudzała szydercze uśmiechy naszych zachodnich kolegów. Cóż, człowiek uczy się całe życie, a w tym fachu należy się uczyć rzemiosła choćby i od diabła (morskiego).

Młodsi czytelnicy naszego czasopisma, ale i może niektórzy starsi, ludzie sukcesu, którzy nas czytają i do których magazyn kierujemy, pewnie chcieliby wiedzieć, jaka jest Pańska ulubiona broń, nie tylko ta standardowa, prawie osobista, znajdująca się kiedyś w Pańskim wyposażeniu, bo przecież Pańska jednostka to nie grupa negocjatorów czy rozjemców?

Moją ulubioną bronią jest potęga ludzkiego umysłu, jego abstrakcyjność i uporządkowanie, a to, co mnie zachwyca najbardziej, to jego kreatywność. Człowiek dzięki potędze umysłu może stać się najskuteczniejszą bronią. A w kontekście broni palnej czy szeroko rozumianego uzbrojenia, to oczywiście na pierwszym miejscu stawiam armatę gładkolufową kaliber 120 mm. Podejrzewam, że polscy czołgiści podzielą moje zdanie. Natomiast z broni małokalibrowej moim ulubionym jest pistolet SigSauer P-226, który był dzielnym towarzyszem mojej doli i niedoli podczas ponad rocznej misji w Afganistanie.

Na patrolu w górach Hindukusz w Afganistanie. Podczas sprawowania funkcji szefa sztabu komponentu sił specjalnych w Afganistanie kmdr Wichniarek, jak mówi, często „odrywał się” od sztabowej roboty i przy nadarzającej się okazji ruszał „w teren, aby zmierzyć się z majestatem afgańskich gór”.

Czy droga wojownika jest okupiona wieloma wyrzeczeniami rodzinnymi, np. rozłąką i nieobecnością przy dzieciach dorastających bez jednego z rodziców?

Niestety tak, ta droga okupiona jest wieloma wyrzeczeniami i łatwo się w tym wszystkim pogubić. W procesie przygotowania, żołnierzy do naszej profesji uważam, że powinno być poświęcone więcej uwagi takim zagadnieniom jak utrzymanie trwałości rodzinnej, komunikowanie się w rodzinie, radzenie sobie ze stresem wywołanym rozłąką i narażaniem życia. Szkoda, że tak naprawdę sięgamy po pomoc specjalistyczną na ogół wtedy, kiedy jest na nią już za późno. I nie mówię tutaj tylko o żołnierzach, ale w dużej mierze o członkach ich rodzin. Zawsze towarzyszyło mi poczucie odpowiedzialności za rodziny moich żołnierzy i kiedy jako dowódca jednostki miałem bezpośredni wpływ na kształtowanie tej rzeczywistości, postanowiłem zadbać o nasze rodziny, organizując piknik rodzinny z okazji Dnia Dziecka, zabawę karnawałową dla dzieci czy bal z okazji święta jednostki. W moim przekonaniu była to skromna rekompensata dla naszych rodzin za trud i wyrzeczenia, którym muszą stawić czoła.

Pamiętam, kiedy przed wyjazdem na misję do Afganistanu, zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób zakomunikować mojej pięcioletniej córeczce fakt mojej ponad rocznej nieobecności w domu. Doszedłem wówczas do wniosku, że dzieci są bardzo wrażliwe, ale nie mają poczucia czasu, więc byłem pewien, że z pomocą komunikatorów internetowych jakoś uda nam się przetrwać tę rozłąkę. Powiedziałem córeczce, żeby się nie martwiła, bo tatuś teraz będzie musiał zadbać o swoich żołnierzy i dlatego nie będzie mnie przez jakiś czas w domu. Przed wyjazdem starałem się spędzać z nią każdą wolną chwilę, co wcale nie było takie łatwe z uwagi na intensywność przygotowań do wyjazdu.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy po jakichś dwóch miesiącach moja mała córeczka zakomunikowała mi swoje niezadowolenie z mojej nieobecności tymi słowami: „Tatusiu, ja rozumiem, że ty masz swoje obowiązki z żołnierzami, ale ty masz też obowiązki wobec mnie”. Powiedziała to swoim gładkim, jednostajnym, aksamitnym głosikiem, stanowczo, ale bez nuty żalu czy rozgoryczenia. I w tym momencie ze łzami w oczach uświadomiłem sobie, że źle oceniłem wrażliwość własnego dziecka. Moja żona, słysząc jej słowa, zalała się łzami, a ja miałem wrażenie, że zaraz pęknie mi serce. To zdarzenie odcisnęło ogromne piętno na mojej psychice i sądzę, że nie tylko mojej. Zresztą relacje ze starszą córką udało mi się odbudować już grubo po uzyskaniu przez nią pełnoletności. Długo tkwiłem w przekonaniu, że to wina młodzieńczego buntu. Niestety, kiedy wszystko gruntownie przeanalizowałem, doszedłem do wniosku, że problem był po mojej stronie, ponieważ nie uwzględniłem jej wrażliwości i potrzeb. Podejrzewam, że każdy żołnierz mógłby opowiedzieć niejedną taką historię, która odcisnęła się piętnem na psychice bliskich lub zniszczyła rodzinne więzy.

Jaki oficer WP był Pańskim mentorem lub wzorem, który Pan naśladował i którego poleciłby Pan za wzór następnym pokoleniom?

Bardzo dobrze wspominam wielu oficerów, z którymi przyszło mi dzielić trudy żołnierskiego życia. Wiele nauczyłem się od swoich podwładnych, ale chyba najwięcej zawdzięczam śp. generałowi Włodzimierzowi Potasińskiemu, ponieważ dzięki niemy przeżyłem najpiękniejszy, a zarazem najtrudniejszy, okres swojego zawodowego życia, czyli dowodzenie Jednostką Wojskową Formoza. Jestem mu niebywale wdzięczny za to, że we mnie uwierzył, wspierał mnie i dał mi szansę na realizację moich założeń dotyczących rozwoju jednostki i budowania zdolności do prowadzenia morskich działań specjalnych. To był ogromny kredyt zaufania, a ja bardzo się starałem, żeby go honorowo spłacić.

„Świst trapowy”– pożegnanie z honorami przy zejściu na ląd z pokładu ORP „Błyskawica”.

Jak dzisiaj po latach wiernej służby, która z pewnością odbiła się negatywnie na Pańskim zdrowiu, taki gentleman jak Pan utrzymuje tężyznę fizyczną? Jaki zestaw ćwiczeń poleci Pan naszym czytelnikom, którzy są w pańskim wieku lub starsi, a którzy nie chcą tracić formy?

Pewnie zawiodę wielu czytelników, ale nie mam tu jakiegoś szczególnego rodzaju ćwiczeń. Każdy rytm treningowy ma to do siebie, że po pewnym czasie staje się nużący i tak naprawdę nieproduktywny. Jedno, czego staram się przestrzegać, to pobyt na świeżym powietrzu. Pomaga mi w tym mój dzielny kompan Jasper, który jest psem rasy maltańczyk i nawet kiedy za oknem słota mobilizuje mnie do tego, aby odbyć regularny spacer. Kiedy mogę, biegam, pływam, jeżdżę na nartach i na rowerze, ale ma to wyłącznie charakter relaksacyjny, czyli utrzymania kondycji fizycznej i pogody ducha w ramach zdrowego trybu życia. W takim podejściu do aktywności fizycznej odnajduję prawdziwą frajdę i radość życia.

Zdjęcie przedstawiające kmdr. Dariusza Wichniarka po awansie na stopień komandora w 2010 roku.