Z nikim nie robi sobie selfie, ale na koncertach daje z siebie artystycznie wszystko. Jest przekonany, że za jakiś czas nikt o nim nie będzie pamiętał, ale dla niego to żaden powód do zmartwienia. Paweł Domagała marzy o tym, by dobrze wspominała go córka, a teraz robi wszystko, by być artystą niezależnym. Katarzynie Mazur i Andrzejowi Braiterowi opowiada o swoim spojrzeniu na świat i o tym, co jest najważniejsze.
KM: Wizerunek to w zawodach artystycznych niezwykle istotna kwestia. Ktoś Cię przygotowywał, na przykład na etapie szkoły aktorskiej, na to, że będziesz poddawany kreacji nie tylko na potrzeby roli czy na scenie, ale i na potrzeby promocji Twojej twórczości?
Szkołę kończyłem dawno temu, bo wbrew pozorom mam swoje lata. Realia wtedy były zupełnie inne. Profesorowie uczyli nas, że praca w telewizji, w serialu nie przystoi absolwentom akademii teatralnej. Powinni grać tylko w teatrze. Dziś wszystko się zmieniło. Ja z racji swoich lat właśnie nie do końca za tą współczesną kreacją nadążam, co nie zmienia faktu, że próbuję ten świat poznać, żeby wiedzieć choćby to, z czego zrezygnuję. Wiem, że powinienem być bardziej aktywny w mediach społecznościowych, angażować się, ale nie jest to moje środowisko naturalne. Brałem udział w różnych warsztatach, kursach, szkoleniach, często prowadzonych przez zagranicznych ekspertów, mających pomóc mi zrozumieć prawa, jakie rządzą rynkiem, na którym działam. Okazały się w dużej mierze nieprzystające do polskich warunków. Gdybym zastosował się do wskazówek jednej ekspertki z Hollywood, która mówiła, jak się zachowywać na castingach, co robić, żeby je wygrywać, to bym nigdzie nie grał.
KM: Gdybyś zaczynał dziś, miał dwadzieścia kilka lat, byłoby Ci łatwiej odnaleźć się w tej wirtualnej, wykreowanej rzeczywistości?
Kiedy spotykam młodych aktorów, widzę, że oni rzeczywiście mają dużo większą świadomość tego, że w jakimś stopniu, czy się to komuś podoba, czy nie, jesteśmy produktami. Oczywiście można założyć, że się będzie grało tylko w teatrze, więc można żyć w medialnym niebycie, ale to także nie do końca tak działa – w dzisiejszym teatrze ktoś musi być na plakacie, żeby ktoś inny przyszedł do teatru. W takich okolicznościach role nie zawsze dostają najlepsi, ale nie jest też tak, że tylko marketingowe twory mogą liczyć na angaż czy popularność. Według mojej wiedzy (nie jest specjalistyczna, ale opiera się o dostępne wyniki badań), film, który powstał z udziałem największych polskich youtuberów i influencerów, był klapą. Serial, który był sformatowany tak, że główne postaci miały największe zasięgi w mediach społecznościowych, też był klapą. To dowodzi, że sam marketing to za mało. Ktoś mi kiedyś powiedział, że najlepszą manipulacją jest po prostu szczerość. Idąc tym tropem myślę, że najlepszą formą marketingu jest po prostu bycie prawdziwym.
AB: Mówi się, że życie inspiruje sztukę, ale też, że sztuka inspiruje życie. Która z tych maksym jest Panu bliższa?
Obie. Na to, jak postrzegam świat, na moją wrażliwość, ogromny wpływ miały filmy, które oglądałem, muzyka, której słuchałem, książki, które czytałem. To wszystko składa się na to, kim jestem teraz. Jednak jeśli chodzi o tworzenie, fakt, że ktoś jest w czymś świetny, to dla mnie za mało. Za aktem twórczym musi iść treść. Jak czytam książkę, doceniam fantastyczny język, jakim jest napisana, ale jeżeli tam nie ma osobistego spojrzenia na świat, czegoś, co jest dla mnie odkrywcze albo historii chociażby, to sam język mi nie wystarcza. Nigdy nie rozumiałem robienia sztuki dla sztuki. Na to, jak komponuję, piszę piosenki, zawsze wpływa jakaś prawdziwa historia, myśl. To jest mój pamiętnik, dziennik uczuć, używając nazewnictwa psychologicznego.
KM: W Twojej muzycznej twórczości tą „prawdziwą historią, myślą” jest miłość. Posługując się stereotypami, to mało męskie przyznawać się do tego, że jest się czułym, troskliwym. Ty to robisz w swoich piosenkach.
Myślę, że jak ktoś słuchał wszystkich moich płyt i wsłuchiwał się w teksty, to widzi, że to nie jest jeden rodzaj miłości, ale miłość rozumiana szeroko i głęboko. Często słyszę, że jestem monotematyczny, ale ja po prostu myślę, że na dłuższą metę nie warto pochylać się nad niczym innym niż miłość. Nie jestem artystą, który chodzi na barykady i pisze o doraźnych rzeczach, bo nie wiem, co jest ważne.
KM: Co to znaczy, że nie wiesz, co jest ważne?
Niektóre rzeczy, które miały mieć w moim przekonaniu ogromne znaczenie dla świata, przeszły bez echa. Wobec tego piszę o tym, co jest mi bliskie, co jest ważne dla mnie, dla Pawła Domagały i na co ja mam wpływ. Nie czuję się tak wszechstronny, by dzielić się moimi przemyśleniami na temat świata.
AB: Nasi czytelnicy szukają wzorców, historii ludzi, którzy osiągnęli sukces. Pana historia jest godna naśladowania?
Nie miałbym tyle bezczelności, by powiedzieć komuś, żeby brał ze mnie przykład. Różnie można interpretować sukces. Ja uważam, że go odniosłem. Prywatnie jestem szczęśliwy. O tym, czy odniosłem sukces zawodowy, przekonam się mniej więcej za 30 lat. Czy ktoś będzie jeszcze o mnie pamiętał? Czy będę mógł nadal się z tego utrzymywać? Czas pokaże. Tak czy inaczej czuję się człowiekiem sukcesu.
KM: Powiedziałeś, że jesteś prywatnie zadowolony. Masz żonę, dwie córki. Czasami uciekasz od kobiecego świata?
Mam też psa, pies jest facetem, wiec jest nas dwóch. A poważnie, akurat jestem w takiej szczęśliwej sytuacji, że moja żona jest też moją przyjaciółką i kumpelą. Znamy się jeszcze ze studiów, kawał czasu razem spędziliśmy i lubimy być razem. Mimo tego uważam, że każdy powinien mieć skrawek życia tylko dla siebie, do którego nikt inny nie ma dostępu, nawet żona i najbliżsi. To daje odskocznię. Ja też mam swoje „męskie sprawy”, ale nie dlatego, że czuję się osaczony, tylko dlatego, że to zdrowe. Dzięki temu, że jestem otoczony kobietami, na co dzień borykam się z ich problemami, z ich patrzeniem na świat, jestem wrażliwszy. Stałem się bardziej empatyczny, co jest dla mnie bardzo cenne. Uważam, że to jest męskie, wpisuje się w moje myślenie o męskości – żeby być ostoją spokoju, odpowiedzialności. Taka postawa byłaby niemożliwa, gdybym patrzył tylko z jednego, swojego punktu widzenia.
KM: Pozostając w temacie rodziny, jak dzielicie się obowiązkami domowymi? Twoja kariera zaczęła się mocno rozwijać. Czy dla Twojej żony oznaczało to rezygnację z jej zawodowych ambicji? Rozmawialiście o tym, co po czyjej stronie będzie leżało – które zajmuje się karierą, a które domem?
Nie mieliśmy takiej rozmowy i takie postawienie sprawy byłoby nieuczciwością, bo od początku mamy partnerskie stosunki. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że sam jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem, wobec tego jak Zuzka coś ma, to ja rezygnuję. Nie mam ciśnienia, żeby być cały czas w trasie, czy cały czas pracować. Byłbym nieszczęśliwy, gdybym zmusił drugą osobę do poświęcenia marzeń, pracy zawodowej, żebym ja mógł się rozwijać. Nie sprawiałoby mi to przyjemności i z moją konstrukcją psychiczną to by się źle dla mnie skończyło. Po drugie, chcę uczestniczyć w tym, jak nasze córki dorastają, jak się rozwija nasza rodzina. Czas szybko ucieka, a rodzina jest najważniejsza. Zabijanie się o pamięć widzów nie jest priorytetem. Młodzi ludzie dziś nawet nie wiedzą, kim jest Tadeusz Łomnicki, zatem jeżeli ja chcę zapracować na czyjeś wspomnienia, to swoich córek. Może kiedyś któraś napisze książkę i powie w niej, że byłem fajnym ojcem? Wolę być tak zapamiętany niż jako człowiek, który nagrał jeden czy dwa hity, czy zagrał w filmach, których tytułów za 10 lat nikt nie będzie znał.
AB: Wybór ścieżki zawodowej był w Pana wypadku świadomy?
Od zawsze chciałem być i muzykiem, i aktorem. Nie miałem żadnego planu B na życie. Byłem przekonany, że mi wyjdzie. Jestem pracowity i gdy patrzę z perspektywy czasu, widzę, że dużo ciężej pracowałem niż niektórzy na to, co mam. Nie żałuję tej ścieżki, tego podejścia, dalej wychodzę z założenia, że trzeba wykonać wysiłek, żeby gdzieś dojść. Nie oczekuję, że ktoś mi coś da za darmo, czy będę czerpał jakieś profity, nie dając z siebie nic.
KM: Co w sytuacji, kiedy przychodziły takie momenty, kiedy wiedziałeś, że wykonałeś pracę, włożyłeś wysiłek, ale nie było reakcji, nie pojawiły się propozycje?
Brałem sprawy w swoje ręce. Np. z każdej pracy, jaką miałem, odkładałem, żeby wydać pierwszą płytę. Robiłem wszystko co możliwe, żeby spełnić to marzenie. Czasami jest tak, że wydaje nam się, że zrobiliśmy coś super, że stworzyliśmy hit, a okazuje się, że nikt na to nie zwraca uwagi, nikt nie docenia. Nauczyłem się myśleć, że tak właśnie ma być. Ludzie nie muszą wiedzieć, ile wkładam w coś pracy. Taki uprawiam zawód i nikt nie da mi gwarancji, że wszystko, czego się dotknę, zamienię w sukces. Składa się na to zbyt dużo czynników.
KM: Musiałeś wykonać kawał pracy nad sobą, żeby tak myśleć.
Tak, to jest efekt ciągłej pracy nad sobą przede wszystkim. Zacytuję mojego serdecznego przyjaciela z Radomia, Piotrka „Kękę” Siarę, który mówi, że na niektóre rzeczy trzeba mieć po prostu wyj… I to się sprawdza. Niektóre rzeczy wychodzą, niektóre nie. Jakbyśmy się tego bali, to byśmy nic nie zrobili. To jest chyba największa pułapka: bać się, że coś nam nie wyjdzie i w związku z tym nie podejmować działania. Niepowodzenia są częścią naszego życia.
AB: Mimo że wszystko może nie wyszło, powiedział Pan wcześniej, że jest osobą zrealizowaną zawodowo. Ma Pan nowe cele do osiągnięcia?
Każda nowa płyta to dla mnie niewiadoma. Do każdej staram się podchodzić tak, jakby nie było poprzednich. To jest mój muzyczny cel – zachować świeże spojrzenie i z niecierpliwością oczekiwać efektów. Najnowsza płyta, która ukazała się pod koniec listopada, to jest coś, z czego zawodowo jestem w swoim życiu najbardziej zadowolony. Niedawno zrobiłem też film, do którego współtworzyłem scenariusz, a równocześnie z Łukaszem Borowieckim robiliśmy do niego muzykę. Z niecierpliwością czekam na efekty. Mam dużo takich marzeń i celów, i mam nadzieję, że powolutku będę je realizował. A jeżeli coś mi się nie uda, to nie będzie znaczyło, że jestem nieudacznikiem.
AB: Jest jakaś rola filmowa, o której Pan marzy, a która wydaje się nie być w zasięgu Pańskich możliwości?
Moim marzeniem teatralnym jest zagrać Holdena Caulfielda z „Buszującego w zbożu” J.D. Salingera. Chciałem bardzo zrobić tę sztukę w teatrze, zaczęliśmy nawet robić próby, chciałem to wyreżyserować, zagrać, ale okazało się, że Salinger nie daje praw. W ‘58 zrobili premierę „Buszującego w zbożu”; on to zobaczył i od razu zastrzegł w testamencie, że nigdy więcej. Ani film, ani teatr. Zatem to jest marzenie, które się nigdy nie spełni, a szkoda, bo miałem świetny pomysł. Poza tym nie mam jednej, wymarzonej roli. Może chciałbym zrobić coś nowego, jeżeli chodzi o komedię? No i muzycznie chciałbym też się rozwijać i szukać nowych brzmień. Od zawsze marzę też o tym, żeby kiedyś zagrać duet z Johnem Mayerem.
AB: Jako że ostatnio pożegnaliśmy Seana Connery’ego, nasuwa mi się pytanie, czy chciałby Pan zagrać rolę 007? Czy ma Pan aktorskie wzory do naśladowania?
Nie no, zagrać Jamesa Bonda to wiadomo, że każdy by chciał. Jeśli chodzi o wzory do naśladowania, to z rodzimego podwórka zdecydowanie Janusz Gajos. Jest dla mnie geniuszem. On i Jan Frycz to są mistrzowie najwyższych lotów. Cenię też wielu hollywoodzkich aktorów: Edward Norton, Anthony Hopkins, Leonardo DiCaprio. Imponują mi też ludzie, którzy biorą sprawy w swoje ręce, jak na przykład Mark Wahlberg, który nie dość, że jest aktorem, to jest jeszcze człowiekiem instytucją, sam produkuje swoje rzeczy.
KM: Ta samowystarczalność już się pojawiła w naszej rozmowie. Co ona Ci daje?
To mnie bardzo pociąga zawodowo. Chciałbym być samowystarczalny, chciałbym móc się w stu procentach podpisać pod tym, co dałem ludziom, bo tego mnie też nauczyła muzyka. Robimy ją sami. Domagała&Borowiecki to jest wytwórnia, którą tworzymy ja i Łukasz. Nie stoją za nami żadne wielkie pieniądze, wszystko mamy uciułane. Dzięki temu daję produkt taki, jak ja chcę i biorę za to odpowiedzialność. Jeśli daję swoją twarz, swoje teksty i miałbym się z kimś dogadywać, na przykład z agencją reklamową, domem mediowym czy międzynarodową wytwórnią, jak to sprzedać, to bym oszalał. W związku z tym, jak w muzyce liznąłem samodzielności i niezależności, bardzo ciężko jest mi teraz dostosować się do rynku filmowego, gdzie czasami trzeba iść na kompromisy, nawet nie mówię w sferze artystycznej, ale promocyjnej. Zdarza się, że jest to oszukiwanie ludzi, sprzedawanie czegoś innego niż produkt, bo coś tam wynika z badań. Mnie jest bardzo trudno się z tym pogodzić, dlatego odmawiam udziału w wielu produkcjach. Taką możliwość daje mi muzyczna samowystarczalność.
KM: Mówisz o samowystarczalności, ale też o współdziałaniu. Artysta jawi mi się jako egocentryk, indywidualista. Jak to pogodzić z koniecznością współpracy – z zespołem, w studiu, na planie filmowym, deskach teatru?
Nie wiem, czy da się cokolwiek zrobić samemu. W moim przypadku bardziej chodzi o to, że w muzyce dobrałem sobie ludzi, zaufałem im, cenię ich za to, co robią. Nie narzucam im swojego zdania, gustu. Z Łukaszem pracujemy tak, że ja piszę piosenki, ogarniam koncerty, komponuję, a on produkuje, aranżuje. Resztę rzeczy, na których się nie znamy, oddajemy w ręce fachowców. Mogę zgłaszać jakieś wątpliwości, ale to jednak są ludzie, którzy wiedzą, co robią. Wydaje mi się, że gdybym popadł w megalomanię, i twierdził, że się na wszystkim znam, to bym nie był w tym miejscu, gdzie jestem. Trzeba się wzajemnie cenić i liczyć się ze zdaniem innych ludzi.
KM: Jak wychowanie w małym mieście odbiło się na Twoim podejściu do rzeczywistości? Dlaczego zdecydowałeś, żeby z Radomia wyjechać, ale też co z niego przywiozłeś tu, do Warszawy?
Na mój wyjazd z Radomia złożyło się wiele rzeczy. To był Radom, lata 90. Miasto było mocno dotknięte przez przemiany kulturowe i społeczne. Wszyscy byli biedni, nikt nie miał dużych oczekiwań, jechaliśmy na jednym wózku i bardzo się wspieraliśmy. To były uliczne zasady, które gdzieś nadal we mnie są. Każdy z nas miał odważne marzenia, nie ograniczaliśmy się sami i nie ograniczały nas żadne przesłanki logiczne. To nam dawało determinację do działania. Wiele z przyjaźni, które się wtedy zawiązały, trwa do dziś. Radom ma w sobie coś takiego, że jak spotykam ludzi stamtąd, to od razu jest sztama. To jest ciekawe, nie chcę brzmieć jak jakiś dziad, ale jak jeżdżę na koncerty, mam spotkania z fanami, to dostrzegam różnicę między młodzieżą z małych miast, a tą z dużych. Nie chcę generalizować, to nie jest tak, że w małych miastach jest super, wszyscy są szlachetni, a w dużych nie, ale ci ludzie z mniejszych miejscowości mają więcej pasji. Może to wynika z tego, że o wiele rzeczy muszą się bardziej postarać, nic nie jest im podane na tacy?
Młodym w dużym mieście częściej się wydaje, że im się należy, że coś samo przyjdzie, że się wydarzy. A w życiu nie ma nic za darmo. Jeżeli ktoś wam mówi, że tak jest, to trzymajcie się od niego z daleka. Teraz myślę, że jedną z nauk, jakie wyniosłem z radomskiego podwórka, jest to, że nie chciałem wręcz, żeby ktoś mi coś dawał. Nie chciałem być lepiej traktowany, bo niby miałem gorszy start. Moje dzieci wychowują się w diametralnie innych okolicznościach niż ja, ale chciałbym, żeby miały świadomość, że na sukces trzeba zapracować.
KM: Powiedziałeś coś, co dla mnie jako rodzica jest dosyć istotne. Mam takie poczucie, że z pokolenia na pokolenie coraz więcej dzieciom dajemy, coraz mniej od nich wymagając, z takim trochę poczuciem: ja nie miałam, to ci dam, to ci ułatwię. To powoduje, że kolejne pokolenia są coraz mniej samodzielne, wykazują coraz mniej inicjatywy.
Słuchałem niedawno nowej aranżacji Natalii Kukulskiej „Co powie tata”. Jest tam fragment w tekście: „Dlaczego wciąż mówią »Bądź cicho«?”. I tak sobie pomyślałem, czy teraz w ogóle ktoś do dzieci mówi: „Bądź cicho”? Dziś, kiedy rozmawiają dorośli, jeśli wchodzi dziecko i chce coś powiedzieć, wszyscy mają na nie fokus. Kiedyś usłyszałoby: bądź cicho, musisz poczekać, aż skończymy. Teraz nie ma czegoś takiego i ja nie jestem bez winy, też wchodzę w taką narrację. Ale słowa tej piosenki dały mi do myślenia.
AB: Aktor, znany muzyk pochodzący z małego Radomia. Nie uważa Pan, że daje się zaszufladkować w rolach sympatycznego faceta, którego kobiety uwielbiają i chciałyby przytulić? To jest pozytywne dla Pańskiej przyszłej kariery?
Dawno nie grałem takich ról. Nowe, w które się wcielam, są inne. Nie gram też już w serialu. Ale z tą „szufladką” to jest zawsze zarzut bez sensu. Wolę być aktorem zaszufladkowanym, który gra, niż tym wszechstronnym, który nie gra.
KM: W dalszym ciągu pokutuje w Twoim zawodzie, w ogóle w zawodach artystycznych, przekonanie, że „prawdziwy” artysta nie gra w serialach, w reklamach?
To się bardzo zmieniło. Przypominam sobie, że lata temu jakiś znany zespół, chyba Guns N’ Roses, zagrał w reklamie Pepsi czy czegoś podobnego. Zalała ich fala hejtu. Teraz np. dla influencerów największą miarą sukcesu jest to, kto z nimi podpisze kontrakt reklamowy, tym się chwalą, to świadczy o prestiżu. Ja nie oceniam tego, czy to jest dobre, czy złe. Mówię tylko, że to się zmienia, a szczerze mówiąc, aż tak tego nie analizuję. Nie gram w reklamach, bo jestem za drogi i to jest jedyna przyczyna. Jeżeli kogoś będzie stać, nie mówię „nie”.
AB: Granie różnych ról dezintegruje Pana, bo musi Pan oddać pierwiastek osobowości każdej roli, czy proces jest zupełnie odwrotny i czerpie Pan z tych nowych ról i żywi się Pan nimi?
Należę do tych aktorów, którzy szybko się odcinają od roli. Całość polega na tym, żeby w danym momencie być postacią, ale żeby nie przenosić tego na życie i żeby jak najmniej z życia przenosić na postacie. Aktorstwo dało mi zupełnie inne spojrzenie na muzykę, chociażby na kwestie koncertów czy wizerunku. Od razu widzę ściemę, wiem, kiedy ktoś jest wymyślony, wiem, że to nie jest on, że to jest rola, którą gra. Jeżeli takie postaciowanie ma miejsce w teatrze, to spoko, ale jeżeli ktoś wychodzi, daje swoje nazwisko i siebie, i się przebiera, maluje… Jeszcze jak to robił David Bowie, to ok, bo taki był, ale jak to robi ktoś na naszym podwórku, to dla mnie jest sztuczne.
KM: Miałeś taki moment, że woda sodowa uderzyła Ci do głowy? Że przyszły pieniądze, popularność i coś trzeba było z tym fantem zrobić?
Nie mnie to oceniać. Ja bym tego nie zauważył, ale staram się nad tym panować. Czasami niektóre moje zachowania, mogą być tak odbierane, ale to po prostu jest forma samoobrony. Na przykład nie robię sobie z ludźmi zdjęć. Śpiewam o tym piosenkę na najnowszej płycie. Między innymi przez wzgląd na to, że w swojej muzyce jestem otwarty, ludzie mają poczucie, że jestem kumpel, że mi będą powierzali swoje tajemnice, że się z każdym napiję. To ma zły wpływ na mnie i na moją rodzinę. Moje dzieci tego nie rozumieją, nie oglądają filmów ze mną. Staram się mocno odcinać, czasami w sposób radykalny, moje życie prywatne od zawodowego. Żyję ze swojej pracy, z tego, że robię muzykę, a nie z tego, że jestem znany. Mój szacunek do ludzi wyraża się tym, że się nie spóźniam na koncerty, że daję z siebie wszystko. Nie muszę się dzięki temu z każdym bratać, żeby mu okazać, jak jest dla mnie ważny. Nie pokazuję, jak mieszkam, nie odsłaniam swojej prywatności i nie wiem, dlaczego ludzie tego oczekują. Taka moja postawa może czasami być odbierana jako woda sodowa, ale moim zdaniem jest to niezrozumienie. Jeśli ktoś podchodzi do mnie i prosi o zdjęcie, często korzystam z powiedzenia cytowanego tu już „Kękiego”, mówię po prostu: „Przepraszam, sytuacja prywatna”. Nie mam problemu z tym, że ktoś mnie prosi o zdjęcie, pyta, ale mam problem z tym, że jak odmówię, to ktoś ma z tym problem.
AB: Czy sukces artystyczny przekłada się w Pana przypadku na finansowy? Daje Panu możliwość bycia gentlemanem, takim, który nie mówi o pieniądzach?
Moja praca i pieniądze, które dzięki niej mam, dają mi wolność. Wolność wyboru. Jestem za to wdzięczny losowi, życiu.
KM: W kontekście sytuacji pandemicznej, w której obecnie jesteśmy, dużo się mówi o tym, że artyści stracili możliwość grania, występowania, że to ograniczyło ich możliwość zarabiania. Jak Ty odczułeś ten czas, co zyskałeś, a co straciłeś?
Mogę się wypowiadać tylko za siebie. Rozumiem, że ciężko mają aktorzy teatralni czy muzycy filharmonii, ale byłbym hipokrytą, jakbym mówił, że mam ciężko, bo nie mam. Jestem zabezpieczony, a dzięki pandemii miałem czas na robienie rzeczy, których wcześniej robić nie mogłem. Siedziałem w domu, pracowałem nad płytą, skończyłem film i napisaliśmy jeszcze jeden scenariusz. Ale martwię się o kolegów, którzy mają bardzo ciężko i nie tylko chodzi mi o sytuację artystów, ale i o małych przedsiębiorców, których firmy się nie utrzymały. Oni też są w bardzo trudnej sytuacji. Ja na pewno nie będę stał na barykadach, bo nie mam ciężko, nie chciałbym być twarzą walki o coś, bo to byłaby czysta hipokryzja z mojej strony.
AB: Czy jest jakaś legenda kina, która upadła ostatnio wskutek różnych przewartościowań moralnych, politycznych? Czy w jakiś sposób dotykają te przewartościowania Pańskie środowisko artystyczne?
Z dużą dozą ostrożności podchodzę do różnych cytatów, które się pojawiają w mediach. Czy ktoś rzeczywiście coś powiedział, czy nie powiedział? Jeżeli nie mam pewności, sam czegoś nie usłyszałem, to niestety nie mam zaufania do tego, co pojawi się w prasie czy Internecie. Informacja stała się towarem i jak nie mam dostępu do tekstów źródłowych, to nie ufam z całym szacunkiem do dziennikarzy). Wobec tej niepewności powstrzymuję się od radykalnych i ostatecznych ocen. Nie chcę nikogo skrzywdzić.