Świat biznesuHistoria człowieka, który zarobił i rozdał ponad 32 mld zł.

Historia człowieka, który zarobił i rozdał ponad 32 mld zł.

James Bond Filantropii

Według legendy w lochach Zamku Ostrogskich przy warszawskiej ulicy Tamka uwięziona była księżniczka zaklęta w złotą kaczkę. Aby ją uwolnić, w ciągu jednego dnia trzeba było wydać 100 złotych dukatów na siebie. Szewczyk, który podjął się tego zadania, zmarnował swoją szansę. Według jednej z wersji zapomniał o 2 groszach w kieszeni. Według drugiej ulitował się i podarował komuś parę drobnych. Ta ostatnia wersja legendy ma w sobie przekaz moralny, jak trudno jest wydawać duże pieniądze tylko na siebie. 14 września br. The Atlantic Philanthropies, fundacja Charlesa Francisa „Chucka” Feeneya (23 kwietnia świętował 89. urodziny), zakończyła działalność, bo rozdała to, co miała do rozdania. Przez ostatnie 38 lat wydała na edukację m.in. 3,7 mld dolarów (ok. 15 mld złotych), 870 mld dolarów na ochronę praw człowieka, 700 mln dolarów na badania i leczenie chorych. W sumie Feeney rozdał ponad 8 mld dolarów (około 32 mld zł). Jako jedyny z miliarderów wcielił w pełni w życie hasło „Giving While Living” (dajesz, póki żyjesz). – Dawanie za życia jest o wiele przyjemniejsze niż dawanie, gdy nie żyjesz – przekonywał. W połączeniu ze skromnym trybem życia, który prowadził, media nadały mu pseudonim „James Bond Filantropii”. Feeney latał tylko samolotami rejsowymi, ważne dokumenty woził w reklamówkach, a nie drogich neseserach, a na ręce nosił stary zegarek elektroniczny Casio. On i jego żona zostawili sobie 2 mln dolarów, czyli jakieś 8 mln złotych, aby w spokoju dożyć swoich dni. Historia o tym, jak Feeney zarobił miliardy, a później się ich pozbył, z pewnością stanie się kanwą scenariuszy filmowych. Latem 2012 r. jako swoją inspirację wskazał go Bill Gates. – Zmienił nasz (jego i Warrena Buffeta, najbogatszego inwestora świata) sposób patrzenia na filantropię – mówił Gates. Zanim powstaną produkcje filmowe, posłuchajcie.

Urodzony biznesmen

Feeney urodził się w New Jersey 23 kwietnia 1931 r. w rodzinie Amerykanów pochodzenia irlandzkiego. Jego matka była pielęgniarką, a ojciec sprzedawcą polis ubezpieczeniowych. W domu się nie przelewało, były to bowiem czasy wielkiego kryzysu i młody „Chuck” wspierał rodzinny budżet, odgarniając śnieg i sprzedając kartki świąteczne. W 1948 r. wstąpił do wojska (sił powietrznych) i służbę odbył w okupowanej przez Amerykanów Japonii jako radiooperator podczas wojny w Korei. W tamtym czasie każdy, kto odchodził z wojska, otrzymywał pomoc państwa w dalszej nauce, dlatego stać go było na rozpoczęcie nauki w 1952 r. na Uniwersytecie Cornell. Był pierwszym członkiem swojej rodziny, któremu udało się zdobyć wykształcenie. Aby utrzymać się i zarobić na studia, zaczął sprzedawać kanapki. – Myślałem, że sprzedaje kanapki ze zbyt dużą ilością chleba i zbyt małą ilością masła orzechowego, był wyraźnie przedsiębiorcą – żartował Harvey Dale, jego przyjaciel i prawnik, w dokumentalnym filmie poświęconym Feeneyowi. Koledzy ze studiów zapamiętali go jako „człowieka od kanapek”. Jego biznes był prosty – dwie kromki chleba i kawałek mięsa, ale na to właśnie był popyt.

Bezcłowa droga do miliardów

Po ukończeniu Cornell „Chuck” wyjechał do Francji (a później do Hiszpanii), aby kontynuować naukę. Zawsze chciał pracować dla siebie, zamiast pracować dla kogoś innego. Szukał więc biznesowej okazji. W 1956 r. u wybrzeży Morza Śródziemnego we Francji znajdowało się około 50 okrętów armii amerykańskiej. Każdy z 30 tys. marynarzy mógł kupować napoje alkoholowe bez podatków. „Chuck” zaczynał nie mając pieniędzy, ale pomysł na biznes miał naprawdę dobry. Kupował za 5 i sprzedał za prawie 15, nawet po doliczeniu wszystkich kosztów, i tak zostawało ponad 100 proc. marży. W listopadzie 1960 r. Feeney i jego przyjaciel Robert Miller oficjalnie założyli firmę DFS – Duty-Free Shoppers Group. Potem powiedział sobie: – Jeśli to jest dobre dla żołnierzy, to prawdopodobnie jest dobre dla turystów – i zaczął sprzedawać także im. Pomyślał, że skoro mógłby sprzedawać alkohole, to można też sprzedawać perfumy…
Marynarze chcieli jednak nie tylko alkoholu i kosmetyków. Wielu z nich szukało też możliwości zakupu samochodów. Feeney zaczął otrzymywać tyle próśb, że w końcu postanowił przywieźć im auta. W ten sposób w 1964 r. zadebiutował w branży motoryzacyjnej.
Wszystko szło tak świetnie, że nikt nie spodziewał się wstrząsu, który miał nadejść. Sprzedaż była świetna, zarabiali tony gotówki, ale nie kontrolowali wydatków. To był duży problem, zwłaszcza gdy główny księgowy poinformował ich, że mają o 1,5 mln więcej długu niż majątku. Płacili też naprawdę duże podatki i pomimo ogromnych obrotów firma w rzeczywistości nie zarabiała pieniędzy. Feeney miał dwie możliwości: przyznać się do porażki lub zacząć łamać prawo. Ze wspólnikiem zdecydowali wybrać ten pierwszy wariant i to była porażka pierwszego biznesu „Chucka”. Zamknął pewien rozdział w życiu, ale bogatszy o doświadczenie ruszył dalej.
Następna okazja biznesowa pojawiła się szybko. Rozpoczęła się era sklepów wolnocłowych. Rządy sprzedawały koncesję na działalność na lotniskach temu, kto zaproponował najlepsze warunki. Znajomy „Chucka” skontaktował się z nim i powiedział mu, że lotnisko w Honolulu na Hawajach zamierza zorganizować przetarg na organizację wolnocłowych sklepów. On i jego partnerzy pojechali tam, złożyli ofertę 125 tys. dolarów i wygrali 5-letnią koncesję. Okazało się, że był to ich wielki sukces.
Pomógł przypadek. Rok 1964 był bowiem rokiem, w którym rząd japoński starał się zmienić wizerunek swojego kraju (po II wojnie światowej nie był on najlepszy) i sprawić, by wyglądał na bardziej otwarty i przyjazny. Pozwolono więc znacznie większej liczbie Japończyków na swobodne podróżowanie za granicę. Ci wybrali się zwiedzać i odpoczywać na Hawajach… To byli idealni nabywcy dla sklepów DFS. Butelka whisky w Japonii kosztowała bowiem 35 dolarów, a w sklepie wolnocłowym można ją było dostać za około 7 dolarów. Takiej pokusie nie byli w stanie się oprzeć nawet powściągliwi Japończycy. Podobnie było z papierosami, które można było kupić w DFS za jedną dziesiątą ceny w Japonii. Biznes zaczął się kręcić sam, a Feeney ze wspólnikami zarabiali 10 milionów dolarów rocznie.

Kolejnym przełomem w ich biznesie było pojawienie się Boeinga 747. Loty pasażerskie do wielu krajów stały się możliwe i względnie tanie. Eksplozja ruchu lotniczego sprawiła, iż DFS zaczęły zarabiać 10 mln dolarów rocznie. Mieli więc pieniądze, aby licytować na innych lotniskach i w ten sposób otwierali kolejne sklepy wolnocłowe na całym świecie. Wkrótce stali się największą firmą w tej branży. Pod koniec lat 70. mieli około 5 tys. pracowników i roczny dochód w wysokości 3 mld dolarów. Najpiękniejsze w tym interesie było to, że wszystkie zyski były wolne od podatku. Ten fakt później próbowano wykorzystywać przeciwko Feeneyowi, sugerując, że ogromnego majątku dorobił się stosując agresywną optymalizację podatkową, czyli krótko mówiąc: nie płacąc podatków. „Jedną z pierwszych firm założył w Lichtensteinie, połączył ją w holding na Bermudach, a całość zarejestrował pod nazwiskiem swojej ówczesnej żony Danielle, obywatelki Francji, która z biznesem nie miała nic wspólnego. Ale w końcu mniej podatków oznaczało, że mógł rozdawać więcej” – wyzłośliwiał się jeden z dziennikarzy finansowych. Cóż, można na to spojrzeć tak, że Feeney wyciągnął naukę z plajty swojego pierwszego biznesu.

„Chuck” został więc miliarderem, wszystko było świetnie, ale wkrótce zaczął zdawać sobie sprawę, że wielkie bogactwo ma też negatywne skutki uboczne. Jego rodzina nie miała motywacji, by cokolwiek robić. Jego dzieci się nudziły, nie chciały czegokolwiek w życiu osiągnąć, bo wszystko już miały. Chociaż „Chuck” starał się nauczyć je poszukiwania okazji, aktywnego życia, to jego bogactwo okazało się być w tym dużą przeszkodą. Prawdopodobnie to był główny powód, dla którego zaczął oddawać swoją fortunę innym.
Sam po latach wspominał, że postrzegał siebie jako człowieka, któremu do szczęścia wystarczy kanapka z pomidorem i grillowanym serem. Rosnący stan konta zaczął wywoływać u niego dyskomfort.

Jak rozdać miliardy?

W 1982 r. Feeney w tajemnicy założył Atlantic Foundation (znana później jako Atlantic Philanthropies). Inspiracją dla niego był esej „Bogactwo” z 1889 r. znanego przedsiębiorcy i filantropa Andrew Carnegiego (1835–1919), a także wartości wpojone mu przez matkę, która pracowała charytatywnie dla Czerwonego Krzyża. Tekst Carnegiego uważany jest do dziś za fundamentalny dokument w dziedzinie filantropii. Carnegie wierzył w rozdawanie bogactwa za życia, a ten esej zawiera cytat popularny do dziś: „Człowiek, który umiera ogromnie bogaty, umiera zhańbiony”. Mimo blisko 150 lat od momentu napisania, to przesłanie nadal odbija się echem w świecie i inspiruje bogaczy na całym świecie do dzielenia się posiadanymi pieniędzmi.

Fenney odłożył trochę pieniędzy dla każdego członka rodziny i przekazał fundacji cały pozostały majątek – wszystkie jego udziały reprezentujące wówczas 38,75 proc. akcji DFS o wartości 1,6 mld dolarów. Były one jednak znacznie więcej warte niż obecnie.
Od samego początku Feeney chciał, aby jego darowizny były anonimowe. – Pragnienie anonimowości było połączeniem pokory „Chucka” i chęci unikania rozgłosu, która zapewniała swobodę działania – tłumaczył Christopher G. Oechsli, prezes i dyrektor generalny fundacji Atlantic od 2011 r. – Chciał spotykać się z ludźmi, rozmawiać, uczyć się i działać bez przyciągania nadmiernej uwagi lub uznania – charakteryzował Feeneya Oechsli. W 1984 r. jego akcje DFS – wówczas wyceniane na setki milionów dolarów (czyli odpowiednik obecnych kilku miliardów) – zostały nieodwołalnie przekazane fundacji. Do czasu wspomnianego incydentu na przełomie 1996 i 1997 r. mało kto znał źródło finansowania fundacji. Ci, którzy wiedzieli, zobowiązali się do zachowania tajemnicy.
Feeney wspierał szkolnictwo wyższe, organizacje praw człowieka i kampanie wspierające Obamacare (czyli prawo o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym będące sztandarowym projektem prezydentury Baracka Obamy). Przekazał również ponad miliard dolarów na projekty w Irlandii Północnej oraz Irlandii. Sfinansował tam rozbudowę Uniwersytetu w Limerick w 1989 r. Dzięki przekazanym przez niego 178 mln dolarów mała, zaściankowa uczelnia przekształciła się w czołowy, nowoczesny uniwersytet. Dzięki dotacjom Feeneya powstał sportowy stadion, Instytut Badań Naukowych, mieszkania dla 2,5 tys. studentów i Irlandzka Światowa Akademia Muzyki i Tańca. W uznaniu jego zasług dla Irlandii otrzymał obywatelstwo tego kraju.

Do rozdawania pieniędzy podchodził tak jak wcześniej do rozbudowy firmy. Była to dla niego praca. Odwiedzał ludzi i miejsca, gdzie przekazywał pieniądze. Podobnie jak w biznesie szukał okazji: obiecujących możliwości inwestycyjnych w historycznie niedocenianych miejscach (między innymi we wspomnianym Limerick w Irlandii, ale też DaNang w Wietnamie, Queensland w Australii, Western Cape w RPA). Tak jak kiedyś szukał dobrych pracowników, tak teraz znajdował liderów realizujących swoją pasję, gotowych pracować nie po to, aby zarabiać pieniądze, ale po to, aby zmieniać rzeczywistość, czyniąc ją bardziej przyjazną dla ludzi. – Jestem szczęśliwy, kiedy pomagam ludziom, i nieszczęśliwy, gdy to, co robię, nie pomaga ludziom – mawia Feeney.
Jego pierwsze dotacje przeznaczone były właśnie na edukację. Odczuwa on bowiem wdzięczność za to, że dzięki rządowemu programowi dla weteranów mógł zdobyć wykształcenie.

Sfinansował rozbudowę Uniwersytetu w Limerick w 1989 r. Dzięki przekazanym przez niego 178 mln dolarów mała, zaściankowa uczelnia przekształciła się w czołowy, nowoczesny uniwersytet.

Niespotykanie skromny człowiek

Do 1996 r. jego działalność pozostawała anonimowa. Ujawniono ją, gdy wdał się w spór ze wspólnikami. W 1996 r. swoje akcje DFS sprzedał Louisowi Vuittonowi Moëtowi Hennessy’emu (LVMH). Sprawa trafiła do sądu, a tam okazało się, że akcje od lat należały już do założonej przez niego fundacji. W styczniu 1997 r. „The New York Times” opublikował artykuł o Feeneyu zatytułowany „On dał 600 milionów dolarów i nikt nie wiedział” (He Gave Away $600 Million, and No One Knew). – Pieniądze mnie nie kręcą – tłumaczył dziennikarzom Feeney. – Jestem typem faceta, na którego patrzysz i wiesz, co dostajesz.
Jego skromność była wręcz legendarna. – Odwiedziłem wiele mieszkań miliarderów, ale Feeneya było inne od reszty. Małe, funkcjonalne i skromne. Mógłbyś pomylić jego mieszkanie z akademikiem dla zaczynających studia. Meble były proste i funkcjonalne, a ściany białe, z wyjątkiem zdjęć przyjaciół i rodziny – wszystko wydrukowane na papierze komputerowym – opowiadał dziennikarz, który poznał go w 2017 r.

– Jeśli rozdajesz pieniądze za życia, to działają one szybko. Każdy może zobaczyć działanie i wyniki – o to nam chodzi – tłumaczył Feeney swoją strategię dziennikarzom. – Problemy, które staramy się rozwiązać, to te, które możemy szybko rozwiązać i dokonać rzeczywistej, namacalnej zmiany – podsumował. Problemem w działalności charytatywnej jest to, że organizacje takie chcą żyć i funkcjonować. Siłą rzeczy zaczynają zajmować się bardziej gromadzeniem funduszy, a nie ich wydawaniem. W wypadku, gdy wolą fundatora jest zostać bez grosza, sprawa jest inna.

Feeney nie umieścił swojego nazwiska na żadnych budynkach, szpitalach czy programach, które sfinansował. Nie miał nawet własnego samochodu ani domu (płacił za wynajem). Działalność dobroczynną motywował religijnie. O swojej historii zaczął opowiadać, gdy skończył 80 lat. Chciał, aby jego życie i przemyślenia zainspirowały innych miliarderów, żeby dzielili się pieniędzmi za życia. – Nie czekaj z rozdaniem pieniędzy do momentu, gdy jesteś stary lub, co gorsza, nie żyjesz. Zamiast tego dokonuj znacznych darowizn, póki wciąż masz energię, kontakty i wpływy. Ludzie, którzy mają pieniądze, mają też obowiązki. Nie powiedziałbym, że mam prawo mówić im, na co mają je wydać, ale zachęcam, aby mądrze z nich korzystać – tłumaczył.
Feeney został nazwany przez media Jamesem Bondem filantropii, głównie dlatego, że kiedy zaczął dawać, robił to anonimowo. Często pod surowym warunkiem, że jego tożsamość nie może zostać ujawniona, w przeciwnym razie beneficjent utraci finansowanie. „Praca pod przykrywką” dała mu możliwość zrozumienia branży filantropijnej i pozwoliła mu nie marnować czasu na zajmowanie się prośbami o darowizny.

To właśnie historia „Chucka” Feeneya zainspirowała Billa Gatesa i Warrena Buffeta do ogłoszenia Giving Pledge, czyli Przysięgi Oddawania. Swój pomysł ogłosili w 2010 r. Projekt ten wsparło już kilkuset miliarderów, którzy zobowiązali się przekazywać swój majątek na cele dobroczynne. W 2011 r. Feeney był 59. miliarderem, który podpisał Przysięgę, ale tak naprawdę nikt nie wdrażał rozstawania się z majątkiem efektywniej niż on. Nie każdy jednak dzieli się tak skutecznie i bezinteresownie jak Feeney. Gates i Buffet miliardy dolarów dają na swoje rodzinne fundacje, a ich majątki wciąż rosną szybciej, niż oni wydają pieniądze na cele dobroczynne. Feeney raczej nie znajdzie wielu takich, którzy będą chcieli pójść w 100 proc. jego drogą. Niewątpliwie jednak to, co zrobił, będzie żyło na świecie znacznie dłużej niż on.