FelietonHUGH GRANT - GRA Z WIZERUNKIEM

HUGH GRANT – GRA Z WIZERUNKIEM

Mariola Wiktor
Mariola Wiktor
dziennikarka filmowa, korespondentka z festiwali filmowych


Hugh Grant! Można go uwielbiać albo nie znosić. Nigdy nie jest letni! Wymyka się schematom i etykietom. Łączy sprzeczności i nadal nie daje o sobie zapomnieć. Na polskich ekranach zaskakuje jako czarujący… psychopatyczny morderca w thrillerze „Heretic” i powracający w czwartym sezonie „Bridget Jones: szalejąc za facetem” były ekranowy partner tytułowej bohaterki, zapamiętany jako charyzmatyczny kobieciarz i łobuziak, niegrzeczny playboy Daniel Cleaver.

Przystojny, wysoki, wysportowany, trochę nieśmiały wrażliwiec, zabawny, błyskotliwy, o fizjonomii wiecznego chłopca, w typie angielskiego dżentelmena. Uzdolniony aktorsko. Wprost wymarzone bożyszcze komedii romantycznych. Nic więc dziwnego, że po premierze „Czterech wesel i pogrzebu” w 1994 r. z dnia na dzień nieznany wcześniej przystojniak okrzyknięty został amantem. Grant stał się męskim idolem nowego pokolenia, do którego wzdychały kobiety. Podczas gdy wkrótce Hollywood podbijać zaczęli pewni siebie mężczyźni w typie Brada Pitta, George’a Clooney’a, Johnny’ego Deppa – Hugh wydawał się inny. Delikatniejszy, nieśmiały. Jednak angielski amant to niejedyna łatka, jaką mu przypięto. Nie lubił udzielać wywiadów, a więc mizantrop. Nie chciał grać kolejnego Charlesa z wesel – narcyz. Wyglądał jak ideał angielskiego dżentelmena, też niedobrze, bo snob. Zresztą etykietę snoba faktycznie podtrzymywały jego rodzinne korzenie.

Jest potomkiem starych arystokratycznych angielskich rodów. Chodził do tej samej szkoły, do której później uczęszczali młodzi Windsorowie, książęta William i Harry. Jednak w wywiadach, od których nie udało mu się uciec, powtarzał, że jego rodzice nie byli ludźmi majętnymi. Mama była nauczycielką łaciny, francuskiego i muzyki, a ojciec po zakończeniu kariery oficera prowadził firmę z dywanami. Hugh zawdzięcza swoje znakomite wykształcenie (literatura angielska i historia sztuki na Oxfordzie) licznym stypendiom uniwersyteckim, a nie wsparciu rodziny. No i znakomitym wynikom w nauce oraz osiągnięciom sportowym. Grał świetnie w rugby, krykieta i w piłkę nożną. Do teatru studenckiego na Oxfordzie, który otwierał nowe perspektywy scenicznej kariery, pewnie nigdy by nie trafił, gdyby nie możliwość dodatkowego zarobkowania po tym, jak skończyła mu się oferta stypendialna.

Hugh Grant i Elizabeth Hurley, fot.: PAP/Andre DURAND

„Cztery wesela i pogrzeb” przyniosły Grantowi ogromną popularność, zaś „Notthing Hill” z 1999 r. tylko umocnił jego wizerunek amanta. Jednak po kolejnym megasukcesie komedii „To właśnie miłość” w 2003 r. Hugh powiedział: dość! Romantyczny kochanek to nie jego bajka. Jednak rozstanie z wizerunkiem słodkiego chłopca z wyższych sfer aktor planował od dawna. Tak naprawdę nigdy nie chciał znaleźć się na ekranie, a co dopiero w roli neurotycznego, roztargnionego, wiecznego singla.

Tej walce o wyjście z zaszufladkowania nie sprzyjały liczne skandale, w jakie w latach 90. i później wikłał się nasz bohater i co za tym idzie, nieustające zainteresowanie paparazzich i prasy bulwarowej. W 1995 r. aktor stał się bohaterem „oralnego skandalu”, kiedy świat obiegły jego zdjęcia z zatrzymania przez policję w Los Angeles. Aktor został aresztowany za publiczne „poddawania się czynom lubieżnym”. Granta przyłapano z prostytutką Divine Brown na uprawianiu oralnego seksu w samochodzie, na słynnym hollywoodzkim Sunset Boulevard. Dodatkowego „smaczku” sprawie dodawał fakt, że Grant był wtedy od kilku lat w związku z aktorką i modelką Elizabeth Hurley. W efekcie gwiazdor został skazany na 1180 dol. grzywny oraz dwuletni nadzór sądowy.

Hugh Grant miał kłopoty też dwa lata później. W 2007 r. w okolicach swojego londyńskiego domu nie tylko nie pozwolił zrobić sobie zdjęcia, ale także pobił nachalnego fotografa, a na koniec rzucił w niego… pojemnikiem z fasolą. Paparazzi musiał wysłuchać też obelg na swój temat, a Hugh był tak wściekły, że krzyknął do fotografa: „Mam nadzieję, że twoje dzieci umrą na cholernego raka!”. Rzecznik londyńskiej policji potwierdził, że zdarzenie miało miejsce, a reprezentant aktora odmówił wówczas komentarzy na ten temat.

To nie wszystko. Za żenujący uznano mało wybredny żart Hugh podczas ceremonii rozdania Oscarów w 2023 r. Kiedy razem z Andie MacDowell wręczali statuetkę scenografom filmu „Na Zachodzie bez zmian”, aktor stwierdził, że wygląda jak…moszna. To miała być aluzja do gładkiej skóry Andie, reklamującej wtedy w telewizji kremy z filtrem.

Hugh lubi też drażnić i prowokować. Uważa, że żadna praca nie hańbi, ale nie w tym rzecz. Zanim spłynęła na niego aktorska sława, sprzątał… toalety w londyńskiej siedzibie komputerowej firmy IBM.


– To nic wstydliwego! Ja naprawdę lubiłem to zajęcie! – wyznał w wywiadzie dla Page Six. – Wiem wszystko o czyszczeniu kibli. Mogę wejść prosto do rur. Mogę wydobyć krystaliczny mocz. W tamtych czasach może byłem nawet szczęśliwszy. Może pewnego dnia wrócę do tego zajęcia – zapowiedział.

Kolejną nietypową pracą Granta było zarządzanie kelnerami w gejowskiej restauracji przy jednej z głównych ulic Londynu – Dostawałem dużo napiwków, bo byłem bardzo zalotny i kręciłem tyłkiem – żartował aktor w rozmowie z agencją informacyjną WENN. Niestety, ta przygoda szybko dobiegła końca przez niesubordynację przyszłego aktora. Kolejnej też długo nie utrzymał.

– Dostarczałem nowe samochody. Bardzo ważne było, aby jeździć powoli, więc kazano mi, abym trzymał się prędkości 20 mil na godzinę. Jednak jeździłem nimi z prędkością 120 mil na godzinę i jedno z tych aut rozbiłem. Zostałem zwolniony z pracy – wyznał ze skruchą Hugh.
Urok osobisty Hugh i jego wieczna chłopięcość z pewnością nie zdyskontowałyby tych wszystkich wybryków i skandali, gdyby nie jego aktorski talent, który wybuchł zwłaszcza po rozbracie z komediami romantycznymi. Grant szczęśliwie odkrył swoją nową niszę – autoironiczne kreacje, czerpiące z przełamania wizerunku z przeszłości. „Boska Florence” jest dobrym tego przykładem. Hugh balansuje na cienkiej granicy. Jednak nie staje się z automatu karykaturą samego siebie. Potrafi do perfekcji grać swoim wizerunkiem. Najwyraźniej to go bawi.

Nicole Kidman i Hugh Grant w serialu HBO „Od nowa”, fot.: Warner Bros. Discovery

Tak jak w serialu HBO „Od nowa” w reż. Susanne Bier. Miałam okazję porozmawiać z nim na zoomie i muszę przyznać, że takiego Hugh nie znałam. Nie, nie dlatego, że się postarzał. Niedawno stuknęła mu 60-tka i przybyło sporo zmarszczek na twarzy. Grant na poważnie – to było bardziej zdumiewające. Bez żarcików, sarkazmu, ironicznego poczucia humoru? Tak. Skupiony na pytaniach, wyciszony, daleko odbiega dziś od czarującego łamacza damskich serc, jakim pamiętamy go z komedii romantycznych z lat 90. i 2000. Zapewnia jednak, że to był tylko jego image, a on sam prywatnie nigdy nie był Mr. Nice Guy. Wielowarstwowy bohater Granta Jonathan Frazer okazuje się być w thrillerze „Od nowa” niekoniecznie tym, za kogo się podaje. Miły i ujmujący jest tylko na zewnątrz. Na pytanie, co go do tej historii przyciągnęło, powiedział:

– Zafascynowało mnie to, że wielu działań bohaterów nie widzimy dosłownie na ekranie, ale dowiadujemy się o nich z relacji innych ludzi, z ich punktów widzenia, przez zapośredniczenie. W ten sposób dotykamy tego, co jest ukryte pod spodem, pod tymi opowieściami, co do których nie mamy pewności, czy nie zostały zmyślone. One istnieją w wyobraźni postaci, materializują się na ekranie, ale to nie znaczy, że są realne. Nie wiadomo, ile w tym iluzji, kłamstwa, konfabulacji. Dla aktora taki materiał to coś wspaniałego do zagrania. Uznałem, że wszystkie emocje Jonathana powinny być prawdziwe. Jonathan jest typem kłamcy, który wierzy w swoje kłamstwa, wierzy w to, co mówi w danym momencie i w tym sensie jest prawdziwy. Paradoksalnie kłamca jest szczery, kiedy zmyśla. Inaczej po prostu nie umie.

Kadr z filmu „Heretic”, fot.: Kimberley French/Kino Świat

Kolejną wielką kreację Hugh stworzył w psychologicznym i religijnym thrillerze „Heretic”. Znów świetnie zagrał własnym wizerunkiem czarusia, by zmylić czujność swoich ofiar – Zawsze uważałem, że pomaga, jeśli lubisz postać, a ja z jakiegoś powodu czerpię perwersyjną przyjemność z bycia diabolicznym – wyznał Hugh w wywiadzie dla BuzzFeed. – Być może to trochę zastępcze, chciałbym być tak zły i myślę, że wszyscy chcielibyśmy w pewien sposób. Jestem bardzo zainteresowany zgłębianiem psychiki takich ludzi i pracą nad ich kompletną biografią. Mój bohater jest interesujący w tym sensie, że jest naprawdę pokręcony i zły, ale myśli, że jest całkiem zabawny. Taki sympatyczny dowcipniś, psotny, co to muchy nie skrzywdzi. Tymczasem nic bardziej mylnego.

Ci, a raczej te, które kochają serie o sercowych perypetiach Bridget Jones (Renee Zelwegger), nie powinny się zawieść, choć znów w czwartej odsłonie serii powracamy na grząski grunt komedii romantycznej. Jednak krytykowana przed laty, oszczędna mimika Daniela Cleavera wyraża tym razem coś więcej, niż tylko dobrze nam znane przepraszające roztargnienie. To twarz już nie chłopca, ale mężczyzny dojrzałego. Zgorzkniała, rozczarowana, melancholijna, zmęczona. Wydaje się, że różne aspekty swojej skomplikowanej osobowości Grant najlepiej wyraził właśnie rolą Daniela Cleavera.

Hugh Grant i Renée Zellweger w filmie „Bridget Jones: szalejąc za facetem”, fot.: Universal Pictures/tylkohity.pl

Postać bad gaya Daniela z „Dziennika Bridget Jones” wtargnęła z impetem w jego życie w 2001 r. Choć wiadomo było od początku, że tytułowa bohaterka musi wybrać nie wrednego Cleavera, a szlachetnego, choć nieco nudnego Marka Darcy’ego (Colin Fiirth), większość widzek, wbrew Bridget i wbrew sobie, kochała się w oczywiście w tym toksycznie fascynującym mężczyźnie. Grant, tworząc wielowymiarową kreację, świetnie się bawił. Jednak ci, którzy w tym nowszym wcieleniu aktora z 2025 r. dopatrują się prawdziwego Granta, tak jak kiedyś widzieli w nim Charlesa z „Wesel”, też się rozczarują. Daniel Cleaver (w czwartej odsłonie serii traci konkurenta, bo Darcy umiera) to wciąż nie Hugh. Grant ucieka schematom. Oto bowiem niegdysiejszy ekranowy, cyniczny playboy i zaprzysiężony singiel realizuje się jako… ojciec i mąż. Dzieli swój czas między pracę i rodzinę. Ta druga staje się w jego życiu coraz ważniejsza.

Hugh Grant z żoną Anną Elisabet Eberstein, fot.: PAP/Andy Rain

Brytyjczyk ożenił się bowiem trzy lata temu. Małżeństwo ze szwedzką producentką Anna Elisabet Eberstein jest jego pierwszym zalegalizowanym związkiem. Całkiem niedawno został także ojcem i to wielokrotnym. Mimo późnego ojcostwa doczekał się aż piątki latorośli z dwiema kobietami. Z Anną wychowuje troje ich wspólnych pociech. Przeniósł się z Los Angeles do Szwecji. Mieszka z rodziną w pięknym domu w Torekov nad cieśniną Skagerrak. Nowa ojczyzna bardzo go fascynuje: jej surowa przyroda, dzikie zwierzęta, kuchnia. Twierdzi, że te wszystkie wydarzenia bardzo go zmieniły. Dojrzał do nowych ról, nie tylko życiowych.

– Stałem się milszy, złagodniałem – wyznał w rozmowie na zoomie. – W samą porę, bo wisiał już nade mną cień starego zgryźliwego tetryka. Stałem się także lepszym aktorem. Jestem dziś bardziej skoncentrowany na zadaniu, nie marnuję czasu, bo mam go mniej. Kiedy kończę zdjęcia, zapominam o planie, jadę do domu zmieniać pieluchy, bawić się z dziećmi. Nie rozumiem pracoholików, odkąd pochłania mnie życie rodzinne.

Doceniam jego szczerość, kiedy mówi o tym, że zmarnował wiele lat, wciąż grając te same role. Wie, że czasu już nie nadrobi, ale żałuje, że nie był bardziej aktywny, twórczy, asertywny, że zamiast walczyć o nowe role szukał (nie dość skutecznie!) kolejnych wymówek, by nie powielać schematów. Tak koło się zamykało. Dziś jak mało kto wie, jak łatwo się dać się zaszufladkować i jak trudno pójść za głosem intuicji, zmienić wizerunek. Już nie zapewnia, tak jak kiedyś w wywiadach, że rzuca aktorstwo. Obecnie czuje się mniej rozczarowany tym, co robił wcześniej. Ta świadomość bardzo mu pomaga. Przyznaje, że stał się dla siebie bardziej wyrozumiały. Nie miewa już myśli samobójczych po niemal każdej premierze swojego filmu.

– Choć nie mam ochoty się przepracowywać, bo moje priorytety się zmieniły, nadal lubię robić filmy i grać nieoczywistych facetów. Aktorstwo chciałem rzucić tylko z jednego powodu: gdy kamera jest już włączona, mam napady paniki. Naprawdę. To nie jest żadna kokieteria. I nieprawda, że to z wiekiem mija. Nie u mnie! (śmiech)