Z dr. Bartłomiejem Kacprzakiem, lekarzem, założycielem Orto Med Sport rozmawiała Katarzyna Mazur.
fotografie: Jacek Poremba
To nie pierwsza nasza rozmowa, trochę już o Panu i ja, i nasi Czytelnicy wiemy. Niemniej jednak nie przestaje Pan być interesujący. Nie przystaje Pan do wizerunku lekarza – więcej w Panu bywalca salonów niż stereotypowo postrzeganego przez pryzmat białego kitla i sali operacyjnej chirurga.
Od zawsze wymykam się stereotypom. Nie chcę być ani postrzegany jako, jak to pani określiła, bywalec salonów, ani jako poważny pan doktor. Jestem sobą. Mam swoje pasje i wiem, co lubię, co daje mi frajdę. I nieważne, czy jestem w gabinecie, na sali operacyjnej, czy w sytuacji towarzyskiej – tym, jak wyglądam, co mówię i jak mówię, wyrażam siebie.
Lubi Pan siebie?
Czasem tak, czasem nie, ale zawsze się ze sobą zgadzam (śmiech). Dla niektórych ludzi moja pewność siebie, przekonanie o słuszności decyzji, świadomość wiedzy i umiejętności, które mam, są przejawem pychy. Kompletnie tego nie rozumiem i zawsze się z tym kłócę. Bardzo chciałbym na swojej drodze częściej spotykać ludzi, od których mógłbym się uczyć, którzy pokazywaliby mi nowe ścieżki rozwoju zawodowego. Wielu takich nie ma. Dlaczego miałbym udawać, że nic nie wiem, albo wiem mniej niż inni? Przemawiają za mną wyniki – moi pacjenci wracają do formy w zawrotnym tempie. Jeśli tylko się angażują, słuchają tego, co do nich mówię, nie ma opcji, żeby nie odzyskali funkcjonalności sprzed urazów.
Wyleczy Pan każdego? Oczywiście pytam o urazy ortopedyczne czy mięśniowe.
Nie jestem cudotwórcą! Nie chciałbym, żeby przypinano mi łatkę specjalisty od przypadków beznadziejnych. Wiem jednak, jakimi zasobami dysponuję, wiem, jak doskonały sprzęt wspomagający rehabilitację jest dziś dostępny i jak ogromny potencjał leży w ludzkiej woli. Gdyby przedstawiciele naszej opieki medycznej – zresztą nie dotyczy to tylko Polski, to problem globalny – ale też sami pacjenci, dawali z siebie 100 procent, bylibyśmy w zupełnie innym miejscu. Wybieram w życiu nieoczywiste ścieżki. Nie oglądam się na innych. Cenię to, co jest wyjątkowe. Tak samo jest w leczeniu czy nauce. Szanuję ludzi, dlatego oferuję im najwyższą jakość, najlepsze narzędzia oraz siebie z całą moją wiedzą i pasją. Szacunek, zasady i pasja to wartości, które mną kierują. Ale też coś, co umiera w społeczeństwie, co jest aktualnie niemodne.
Pan daje z siebie 100 procent?
A jak pani sądzi?
Nie byłam Pana pacjentką, więc trudno mi się wypowiadać. Znam jednak relacje tych, którzy do Pana trafiają. Mówią o pełnym zaangażowaniu, o dyspozycyjności 24 godziny na dobę.
Bo nie wyobrażam sobie inaczej! Jestem dla moich pacjentów na każdym etapie procesu wracania do zdrowia i bez względu na to, z jakim problemem do mnie trafiają. Nie mógłbym kogoś zbyć tylko dlatego, że akurat mam inne plany. To często koliduje z moim życiem osobistym, ale nie widzę innej drogi. Moja praca to moje życie.
To nie jest męczące?
To bywa wykańczające. W głowie mam nieustannie strumień myśli. Zastanawiam się nad strategią dla konkretnych pacjentów, nie przykładam jednej miary do każdego. Wiem, że jesteśmy inni, innego podejścia potrzebujemy, co innego na nas działa. Słucham ludzi, którzy trafiają do mnie do gabinetu, staram się poznać ich historię, zrozumieć ich potrzeby i możliwości. Choć w przypadku tych ostatnich jestem przekonany, że wszyscy mamy dużo większe, niż nam się wydaje.
Pobrzmiewa w tym nie tylko spojrzenie lekarza, ale też trenera.
Tak bym o tym nie pomyślał, ale faktycznie coś w tym jest. José Mourinho, wieloletni trener Realu Madryt czy Chelsea, z którymi zdobywał trofea na światowych boiskach, w jednym z wywiadów powiedział, że tylko dzięki indywidualnemu podejściu, znajomości mentalności poszczególnych piłkarzy, był w stanie budować drużyny, które osiągały znakomite wyniki. Ja poniekąd także buduję drużynę – drużynę zadowolonych pacjentów, którzy wrócili na boiska, jeżdżą na nartach, rowerach, biegają, chodzą po górach, choć na swojej drodze spotkali takich lekarzy, którzy nie dawali im na to szans.
Zanim porozmawiamy o innych lekarzach – ta trenerska wycieczka nie była z mojej strony przypadkowa. Ci, którzy nie czytali naszych wcześniejszych rozmów, nie wiedzą, że miał Pan być piłkarzem, doskonałym piłkarzem!
Te tematy się wiążą, ale do tego za moment dojdziemy. Faktycznie byłem świetnie zapowiadającym się zawodnikiem szkoły sportowej w Łodzi. W trzeciej klasie jako zawodnik byłem w najlepszej formie, grałem na pozycji środkowego obrońcy i miałem na swoim koncie 16 strzelonych bramek. To był naprawdę świetny sezon. Dostałem nawet stypendium Prezesa Rady Ministrów dla najlepszego ucznia w szkole i dyplom od Jerzego Buzka, który mam do dziś. (śmiech) Cztery lata spędzone z chłopakami na boisku i w bursie to najpiękniejsze lata mojego życia. I właśnie wtedy, w tym najlepszym sportowym momencie, wydarzyło się coś, co odwróciło moje życie o 180 stopni. Rozwaliłem kolano. Od samego początku wiedziałem, że to nie jest drobna kontuzja, czułem, że coś jest nie tak. W tamtym okresie w Polsce moją kontuzją mogło zająć się pięciu lekarzy. Zresztą do dziś wiodą prym, jeśli chodzi o medycynę sportową, a – dziś to wiem – nie powinni mieć z nią nic wspólnego. Trafiam do pierwszego doktora, drugiego, trzeciego. Żaden nie widział większego problemu. Jeden ściągnął mi krwiaka, podał zastrzyk, nie mówiąc jaki i zapewniając, że za tydzień będę trenować. Tymczasem czułem, że z tym kolanem dalej jest coś nie tak i że tego więzadła nie ma. Potem kolejna diagnostyka i USG u pani doktor, która podobno była najlepsza na świecie i nigdy się nie pomyliła. Niestety, w moim przypadku pomyliła się i to bardzo, bo napisała, że wszystko jest wydolne, a przecież nie było. Jako przyszły lekarz zdobyłem więc kolejne doświadczenie, że za pomocą USG nie bada się zerwanego więzadła. Trzeba umieć prawidłowo i z wyczuciem zbadać pacjenta, by zdiagnozować, czy jest zerwane, czy nie. Obecnie rezonans można zrobić niemal za każdym rogiem i nie trzeba mieć skierowania od lekarza, więc uraz można szybko zdiagnozować i zacząć leczyć. Niestety, wtedy nie było tak łatwo. Jako 16-latek tułałem się po lekarzach.
Odbijałem się od drzwi, ścian, przetaczałem przez korytarze – nikt nie widział problemu. Tymczasem rezonans potwierdził, że miałem zerwane więzadło krzyżowe. Wysłali mnie na operację na Śląsk. Od lekarza, który miał mnie operować, dostałem napisaną przez niego książkę pt. „Kolano”. Mam ją zresztą do dziś z dedykacją i życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Jest w niej opisana procedura leczenia takiego przypadku jak mój i z uwzględnieniem, że po operacji powinna być szybko wdrożona rehabilitacja oraz ćwiczenia, że orteza nie będzie potrzebna itd. Jednak doktor postąpił ze mną wbrew temu, co sam w książce napisał. W efekcie po operacji spędziłem w szpitalu 3 tygodnie, założono mi gips, dostałem zakaz obciążania nogi, a poza tym żadnych zaleceń.
Jak się Pan wtedy czuł?
Parszywie! Mnie zawalił się świat, a żaden z tych lekarzy nie potrafił odpowiedzieć mi na pytanie, czy wrócę do grania, czy będzie to trwało rok, czy pięć lat. Gdyby ktoś ze mną wtedy porozmawiał i wyjaśnił, czy mam szansę, to walczyłbym do upadłego, żeby znów móc kopać piłkę. Byłem zrozpaczonym dzieciakiem i już wiedziałem, że nie tyle kontuzja, ile błędy lekarzy nie pozwolą mi zrealizować marzeń.
To Pana pchnęło ku medycynie.
Tak, choć pewnie inaczej wyobrażałem sobie swoją zawodową karierę. Wiem, że dziś z przestrzeni publicznej ruguje się pojęcie „służba zdrowia” na rzecz opieki medycznej, ale ja chciałem, wciąż chcę, służyć ludziom. Kiedy słucham w gabinecie historii o przetrąconych karierach, złamanych życiach, to boli mnie to bardziej niż moje własne doświadczenia. Ja już pewne rzeczy przepracowałem, wiem, gdzie i dlaczego jestem, znalazłem swoją drogę. A trafiają do mnie dzieciaki, które rozkładają ręce i pytają, co dalej. Mieli określone cele, pomysł na siebie, wizję przyszłości i wszystko prysło wraz z kolejną nieudaną operacją, złą diagnozą. To jest porażające!
Tytuł naszej rozmowy to „Buntownik z wyboru”. W obliczu tego, co Pan opowiada, wyboru tak naprawdę nie ma. Trzeba się buntować przeciw bylejakości.
Patrząc na to, jak funkcjonuje system ochrony zdrowia, ludzie, którzy go reprezentują – niekoniecznie. Tych, którzy mówią nie owej bylejakości, jak to pani delikatnie nazwała, jest garstka.
Dlaczego?
Bo tak jest wygodniej. Skostniałe struktury, zasiedzieli na swoich stołkach ordynatorzy w państwowych szpitalach, ludzie, którzy od pokoleń rozdają karty – kolesiowski układ, który nie pozwala przebić się nikomu, kto myśli inaczej, widzi inaczej, czuje inaczej. Chcesz funkcjonować w systemie, musisz grać w ich karty. Nie chcesz, będziesz miał pod górę. Świat ortopedii pielęgnuje niewiedzę. Pięknie jest to ukazane w książce Umberto Eco „Imię róży”. Od opisywanych tam czasów nic się nie zmieniło! Przez to pacjenci cały czas są manipulowani. Gdyby to się zmieniło, cały świat profesorsko-ordynatorski ległby w gruzach. Najgorsze jest to, że młodzież nie ma swojego zdania i nie potrafi znaleźć w tym wszystkim prawdy. Powielają to, co złe i są oddani tym, którzy nie powinni leczyć, licząc na to, że kiedyś coś skapnie im z „pańskiego stołu”. Tym światem rządzi garstka zakompleksionych ludzi, którzy boją się kogoś, kto widzi więcej, chce więcej i robi coś ponad, wyprzedzając epokę. Boją się mnie. Oni wolą stagnację, rozwój ich przerasta. Mówią jedno, myślą drugie, robią trzecie. Nie mają problemu ze spijaniem sobie z dzióbków. Przeciętniactwo jest łatwe i bezpieczne. Za mną przemawiają liczby – rocznie 9 tys. osób w prywatnym gabinecie! Takiego wyniku nikt nigdy nie zrobi. To jest kilkanaście etatów w ciągu roku, wiec jako 38-latek mam 102 lata i doświadczenie jak połowa lekarzy na świecie.
Czyli nie jest lekko, choć ja widzę świetnie funkcjonujący biznes, zadowolonych pacjentów i, wydawać by się mogło, dumnego ze swoich osiągnięć lekarza?
(śmiech) A wszystko to okupione brakiem snu, nieustającym stresem i wycieńczającym wysiłkiem. Wie pani, że do dziś, mimo lat z sukcesami prowadzonej praktyki nie mam specjalizacji? Do egzaminu specjalizacyjnego podchodziłem kilka razy, bez sukcesu…
Może nie jest Pan jednak taki dobry, jak o Panu mówią?
Może tak jest. (śmiech) Wielu treści, które powinienem przyswoić, żeby ten egzamin specjalizacyjny zdać, zwyczajnie nie uważam za zgodne z tym, co sam w określonych przypadkach bym wdrożył. Trudno mi wygenerować czas na naukę czegoś, co w gruncie rzeczy uważam za szkodliwe dla pacjentów. Oczywiście, żeby zamknąć gęby tym, którzy najgłośniej krzyczą o mojej niekompetencji, wcześniej czy później się obronię, ale nie jest to mój priorytet. Choć prawdę mówiąc wolę pisać książki, artykuły naukowe oparte na materiale dowodowym. Preferuję żywą naukę.
Neguje Pan dorobek naukowy wielu pokoleń lekarzy?
Uważam, że nauka nie idzie z duchem czasu. Uczymy się ze starych podręczników, nikt tego, co się w nich znajduje, nie weryfikuje, nie zastanawia się, czy to, co one mówią, ma sens. Żeby być dobrym lekarzem, trzeba mieć ogromną, ale aktualną wiedzę. I przede wszystkim trzeba być człowiekiem. Tego podręczniki nie uczą, a praktyki w skostniałych instytucjach, jakimi są państwowe placówki, wręcz owo człowieczeństwo zabijają.
Ale doktorat Pan ma.
Napisałem go w półtora miesiąca, a rok czekałem na dopuszczenie do obrony. Masakra! Chciałem mieć to jak najszybciej z głowy, ale nie było mi dane. Kiedy już łaskawie pozwolono mi zdawać egzamin, kolejny raz zderzyłem się z siermięgą środowiskową. Na sali egzaminacyjnej dowiedziałem się na przykład, że woda jest tylko dla członków komisji. Lekarzy zdających egzaminy nie kopnął zaszczyt napicia się tego jakże ekskluzywnego napoju! Mała butelka wody dla każdego w tamtych określonych warunkach pogodowych byłaby nie tylko eleganckim i miłym gestem, ale zwykłym ludzkim odruchem – był okrutny upał, pot lał się z czół odzianych w garnitury zdających. Niby niczego szczególnego się po tym środowisku nie spodziewam, ale gdzieś chyba zawsze tkwi do końca nieuświadomiona nadzieja, że a nóż… Przede mną jeszcze habilitacja i profesura, na tym się skupię.
Niby się Pan niczego dobrego po kolegach po fachu nie spodziewa, a jednak tli się nadzieja?
Nie, ale chciałbym, żeby mnie zaskoczyli. (śmiech) Uczepię się tego słowa „bylejakość” – chciałbym, żeby było jej jak najmniej w przestrzeni wokół mnie. Jestem wielbicielem piękna – lubię rzeczy, które coś sobą reprezentują – tak na poziomie estetycznym, jak i emocji, których dostarczają. Lubię dobre samochody, alkohole, cygara, ubrania. Kuchenne noże, zegarki, dzieła sztuki tworzone przez wybitnych artystów – nie same produkty, ale zawarta w nich wyjątkowość tych, którzy je stworzyli, warta jest każdych pieniędzy. Geniusz i ludzka wirtuozeria są bezcenne! Wierzę, że jestem takim wirtuozem w medycynie i mam nadzieję, że ktoś poza mną jeszcze istnieje. Na tę chwilę jednak nikogo nie widzę. Chciałbym w swojej pracy być równie dobry jak ci, którzy kreują najlepsze, najbardziej rozpoznawalne marki. Chciałbym, żeby otaczali mnie ludzie ceniący jakość. Bylejakość nie jest dla mnie. Ona mnie mierzi, osłabia moją energię.
Czyli musi być drogo?
Jeśli coś jest dobre, wybitne, to ma być tanie? Niby dlaczego? Rodzina Gucci ma motto: „Ludzie dłużej pamiętają jakość, nie cenę”. Biorę je i niosę na sztandarze swojego buntu. Jeśli ktoś nigdy nie jeździł Rolls-Roycem, nie może wiedzieć, że w nim jest lepiej, inaczej, że jest doskonale.
Czyli w Pana Centrum Rehabilitacji w Łodzi trzeba się liczyć z wysokimi kosztami?
Z normalnymi, śmiem sądzić. Adekwatnymi do jakości usług. Już o tym rozmawialiśmy przy okazji jednego z wywiadów – nie istnieje powód, dla którego miałbym się nie doceniać, a w zasadzie odpowiednio wyceniać. Jestem dobrym lekarzem, poświęcam swój czas i uwagę pacjentom, w Łodzi mogą liczyć na profesjonalny personel i światowej klasy sprzęt. Utrzymanie biznesu kosztuje. Ja, żeby się rozwijać, zdobywać na bieżąco wiedzę z zakresu ortopedii, muszę się dokształcać. Nie mogę, choćbym bardzo chciał, świadczyć usług za darmo. I powiem pani, że jeśli ktoś tego ode mnie oczekuje, to zazwyczaj ci, których tak naprawdę na owe usługi stać. Taki paradoks.
Skoro już jesteśmy przy biznesie, jakim jest Pan szefem?
Trzeba by o to zapytać moich pracowników. Wymagam dużo od siebie, chciałbym więc, żeby ludzie wokół mnie również dawali dużo z siebie. Bywa z tym różnie. Ale wierzę, że jestem świetnym menedżerem. Tak samo lekarzem, naukowcem, pomysłodawcą, twórcą, wykonawcą, nauczycielem, promotorem, wizjonerem. Jak to mówię, to myślę, że jestem też szalony. Ale przede wszystkim jestem człowiekiem i gentlemanem.
To może tak to wszystko rzucić i wyjechać w Bieszczady?
(śmiech) Bieszczady to nie mój kierunek, ja lubię ciepło i morze. Musi nieustannie świecić słońce. I pewnie przyjdzie taki moment, że znajdę swój kawałek podłogi gdzieś, gdzie tak jest. Tymczasem jednak jeszcze się trochę pobuntuję tutaj.